wtorek, 8 marca 2011

Ile kosztuje zdjęcie z nowozelandzkim policjantem?

Po pływaniu z delfinami dochodzimy do wniosku, że potrzebujemy chwili leniwego urlopu. Pędzimy na tej Nowej Zelandii z miejsca na miejsce. Przejechaliśmy już ponad 6 tys. km i najzwyczajniej w świecie nasze organizmy sygnalizują nam, że kilka dni spędzonych np. nad brzegiem morza byłyby wskazane.
W piątek (4 marca) przemieszczamy się zatem z Kaikoura w kierunku Blenheim oraz Picton. Ostatecznie docieramy w rejony Marlborough Sounds. Niby już tam byliśmy w dniu, w którym przeprawiliśmy się na Wyspę Południową, ale tak naprawdę to tylko przejechaliśmy przez ten malowniczy region. Tym razem zatrzymujemy się w Anakiwa, gdzie kończy się (albo zaczyna) kilkudniowy Queen Charlotte Track. Nawet mnie kusi żeby przejść chociaż część tego szlaku, jednak po wejściu na pół godziny w głąb lasu muszki sand flies wybijają mi skutecznie pomysł z głowy ;-) Tak więc spędzamy trochę czasu nad samą wodą.
Nocujemy na campie w Linkwater, gdzie rozmawiamy wieczorem z sympatycznymi Kanadyjczykami. Oni dopiero przybyli na Wyspę Południową. Rozmowa „oczywiście” schodzi m.in. na temat słynnych muszek. Okazuje się, że w Kanadzie mają jeszcze coś ciekawszego – black flies. Te muszki z kolei poza tym, że atakują bez żadnego sygnału, również gryzą bezboleśnie. O ugryzieniu świadczy tylko krew ściekająca z miejsca ugryzienia. Miejsce ukąszenia zaczyna swędzieć i boleć po jakiejś chwili i jest podobno dużo bardziej uciążliwe od ukąszenia sand flies i utrzymuje się nawet przez miesiąc. Aż ciężko nam w to uwierzyć…
Rano (5 marca) ruszamy dobrze nam już znaną trasą w kierunku Motueka. Z mapy wynika, że na mierzeję Farewell Spit mamy niewiele ponad 200 km. Powinno pójść szybko. Ostatnio przemieszczamy się już sprawnie i jazda lewą stroną nie powoduje większych problemów. Jak można przycisnąć pedał gazu, to się go przyciska. Jak trzeba kogoś wyprzedzić prawą stroną, to też już dajemy radę ;-)
Jadę sobie w pełni przepisowo, czyli limit określony na znakach +/- 10 do 20 km/h. Czyli jak w Polsce. Pomiędzy miejscowościami lecę sobie 100-110 km/h, a w miejscowościach zwalniam do 70-80 km/h. Pełna kultura jazdy jak na polskie warunki… W Rai Valley okazuje się jednak, że te 80 km/h, które jadę, to jednak za dużo… Tam znak wskazywał podobno ograniczenie max do 60 km/h…
Nowozelandzki pan policjant prosi o prawo jazdy, dokumenty, itp., itd. Próbuję coś zagaić, że się zagapiłem troszeczkę, bo tu takie piękne krajobrazy i w zasadzie to już hamowałem do tych przepisowych 60 km/h… Niestety. Tutaj przepisy są przepisami i turysta nie turysta musi ich przestrzegać. Mandacik się należy. 120 $NZ. „No panie policjancie! To jakoś dużo!” – próbuję coś tam jeszcze ugrać. „U nas bardzo poważnie traktujemy jakiekolwiek przekroczenie prędkości” – słyszę w odpowiedzi. „To ratuje ludziom życie” – dodaje nowozelandzki pan policjant. „A mogę sobie z panem przynajmniej zrobić zdjęcie?” – pytam stróża prawa i porządku. „It happens very often (to się zdarza dosyć często)” – słyszę i ustawiamy się do dość kosztownej pamiątkowej fotki ;-)
Dalszą część trasy jadę już zgodnie z przepisami ;-) Trzeba jednak zauważyć, że ograniczenia prędkości nie są tak kretyńsko rozwiązane jak u nas, tak więc jazda zgodnie z tutejszymi przepisami nie jest tak uciążliwa.
Jedziemy dalej. Początkowo wydawało nam się, że będziemy jechać trasą nad morzem. Okazuje się jednak, że duża część trasy wije się urwistymi zboczami. Mamy wrażenie jakbyśmy jechali bardziej na górskich serpentynach, a nie nad morzem… Spowalnia to niestety jazdę i na Farewell Spit docieramy później niż przypuszczaliśmy. Ma to swoją zaletę – na mierzei pomiędzy Morzem Tasmana i Golden Bay jesteśmy sami. Od czasu do czasu przejeżdża tylko autobus z turystami jadący plażą. A tak to pustka i rozległa przestrzeń…
Niedzielę zamierzamy spędzić w parku Abel Tasman, tak więc wieczorem przemieszczamy się jeszcze w kierunku Totaranui i nocujemy „gdzieś tam po drodze” na miękkiej trawie z widokiem na zatokę pozbawioną wody z powodu odpływu ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz