czwartek, 3 marca 2011

Arthur’s Pass

Po nocy spędzonej w Springfield, w środę (2 lutego) ruszamy w trasę wiodącą przez Arthur’s Pass – jedną z najbardziej malowniczych dróg w Nowej Zelandii. Na tej trasie jest wiele miejsc zasługujących na uwagę, tak więc pierwotnie planujemy przejechać ją w dwa dni. Pierwszy dzień planowaliśmy spędzić w nowozelandzkiej stolicy bouldering’u – Castle Hill. Drugi zamierzaliśmy poświęcić na tzw. tramping, sprowadzający się w naszym przypadku do wejścia na górkę Avallanche Peak wznoszącą się nad miejscowością Arthur’s Pass Village. Czyli zgodnie z naszym planem w pierwszym dniu zamierzaliśmy odpocząć od jeżdżenia samochodem.
Ruszyliśmy niespiesznie. Planując całodzienne wspinanie na boulderach w Castle Hill zrobiliśmy niezbędne zapasy napojów – wszak patrząc na niebo oczekiwaliśmy lampy totalnej. Dojechaliśmy do tego niesamowitego miejsca. Wow! J Wygląda to tak jakby ktoś na pobliskich wzgórzach porozrzucał dziesiątki wapiennych skał i kamieni różnej wielkości i najróżniejszych kształtów. Zapowiada się ciekawie J
Po bliższym zapoznaniu się z napotkaną formacją skalną okazuje się, że te wszystkie bouldery jakieś takie obłe są – żadnych chwytów i krawądek… żadnych rys i innych takich… Trochę inny ten lokalny wapień od naszego jurajskiego „mydła”… Są nawet jakieś drogi wspinaczkowe, ale na większości z nich na pierwszym ringu pozostawiony jest samotny karabinek, co może wskazywać na porzucenie pomysłu zdobycia drogi przez poprzedniego wspinacza…  Kręcimy się po okolicy – tu fotka, tam fotka. Słonko świeci… Świeci i świeci, a z nieba bezchmurnego pada deszcz. Nieee – to przelotne jakieś chyba jest. Przeczekamy trochę i będzie OK. Znaleźliśmy skałę, która ochroniła nas przed „przelotnym” deszczykiem. Po godzinie ciągłej mżawki, przechodzącej w intensywniejszy opad wapienna skała jest już na tyle śliska, że o wspinaniu możemy zapomnieć. Ufff… Nie musimy się już wspinać. Z honorem możemy wrócić do samochodu ;-)
Jedziemy zatem dalej. Po przejechaniu ok 20 km napotykamy słoneczną dolinę… No cóż – zmienna ta pogoda na tym Arthur’s Pass.
Widoczki miłe dla oka, chodzimy sobie tu i tam… Natrafiamy na zboczu na tabliczkę „Danger”, wskazującą również, że tam niżej to jakaś jaskinia jest i skała się ze zbocza osypuje. No i lepiej tam nie chodzić. Jak „Danger” to „Danger” – idziemy ostrożnie dalej ;-) Jaskinia rzeczywiście fajna – wyrzeźbiona przez płynącą wodę.
Nad słynnym Lake Pearson leje już na całego… Nad doliną rzeki Waimakariri takie chmury, że ledwo cokolwiek widać. W zasadzie to tylko szeroko rozlewającą się rzekę widać…
Dojeżdżamy do Arthur’s Pass Village. Leje na całego. Termometr wskazuje zaledwie 8 stopni. Zimno i wieje jeszcze do tego. Idziemy na kawkę. Po kawce zawsze raźniej się myśli. Jest Internet (!) sprawdzamy w necie pogodę i jutro ma być już lepiej. Tylko podobno od rana tak pada, tak więc szlaki są i będą mokre jak cholera. Babrać się jutro w błocie tysiąc metrów do góry i w dół tylko po to żeby zobaczyć chmury zamiast gór?... Hmm… A jaka jest prognoza dla innych rejonów? Nelson - 25 stopni, Kaikoura – jeszcze więcej… Ciepło nad oceanem, a nam tego ciepła to ostatnio trochę brakuje. Nawet śpiwory zaczynamy mieć już mokre. Tylko, że do tej Kaikoura to ponad 300 km jest, a tutaj już 17 się zbliża… Kasia tak się jakoś dziwnie patrzy i mówi – „Ale tam jest ciepło… I woda jest…”. „My nie dojedziemy?!” – rzucam prowokacyjnie. No i dzięki tej radykalnej decyzji jedziemy trasą Arthur’s Pass po raz drugi tego dnia, tyle że w drugą stronę. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów mamy oczywiście piękne widoki, nie pada, a temperatura stopniowo rośnie. W okolicach Castle Hill Village było już 13 stopni, a w Amberley aż 18. Późnym wieczorem dojeżdżamy w okolice Kaikoura.
Nie ma co – odpoczęliśmy od jazdy samochodem. Zamiast planowanych ok 90 km, „robimy” prawie 400 km. Dzięki temu jednak przejeżdżamy trasę Arthur’s Pass dwukrotnie, a trzeba przyznać, że jest to trasa piękna i warto ją przejechać co najmniej raz ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz