poniedziałek, 21 marca 2011

E noho ra Aotearoa …

Po przejechaniu blisko 9 tysięcy kilometrów żegnamy się z krajem „Wielkiej Białej Chmury”.
Podsumowując można powiedzieć tylko tyle – ten wyjazd był powyżej oczekiwań, a oczekiwania mieliśmy wobec nowozelandzkich krajobrazów bardzo wysokie ;-)
Podczas 6 tygodni doświadczyliśmy różnorodności piękna tego kraju z perspektywy ziemi, wody i powietrza. Byliśmy również pod ziemią i we wnętrzu wulkanu, który w filmowej wersji Władcy Pierścieni został uwieczniony jako Mt Doom. Kumulacja przeżyć, emocji i nowych doświadczeń… I nawet pieprzone muszki, które nas bezlitośnie atakowały, nie były w stanie tego zniszczyć ;-)
Na pożegnanie dostaliśmy jeszcze mały „prezent”. Na trasie pomiędzy Hong Kongiem a Frankfurtem jest takie jedno miejsce… Tatry to to nie są ;-)
Wracamy z masą pomysłów w głowach – na lotnisku w Hong Kongu wypisaliśmy sobie listę krajów i miejsc, do których chcielibyśmy jeszcze dotrzeć – wyszło tego ponad tego 30… No i teraz mamy problem… W którą stronę się udać? ;-)

PS – Pomimo tych top-30 mamy nadzieję, że na Nową Zelandię jeszcze wrócimy J
Marcin & Kasia

niedziela, 20 marca 2011

Auckland

Sobota (19 marca) jest już naszym ostatnim dniem na Nowej Zelandii… Po załatwieniu dodatkowych formalności z Omega Rentals (gdzie dowiedzieliśmy się, że dostaliśmy jeszcze dwa mandaty za przekroczenie prędkości ;-) ) wyruszamy na zwiedzanie „miasta żagli”. Co prawda byliśmy już przez chwilę w Auckland w drodze powrotnej z Cape Reinga, ale nie mieliśmy okazji zagłębić się w to miasto.
Początek zwiedzania jest dla nas ciężki. Przez ostatnie 6 tygodni byliśmy z dala od tłumów i miejskiego zgiełku. Często byliśmy poza zasięgiem sieci komórkowej i sporadycznie mieliśmy dostęp do Internetu. Odzwyczailiśmy się trochę od cywilizacji ;-) Jest jednak metoda na przełamanie niechęci do dużego miasta – idziemy na sushi, czyli tutejszy fast food ;-) Po raz kolejny jesteśmy zszokowani, że za tak śmieszne pieniądze dostajemy takie porcje, że aż nie jesteśmy w stanie tego wszystkiego zjeść. W trakcie jedzenia kolejnych porcji surowej ryby z ryżem przyglądamy się ulicy. To co rzuca się od razu w oczy to niesamowita ilość Azjatów na ulicach. Mamy wrażenie, że Auckland jest przez nich zdominowane…
Centrum miasta jest tak samo przytłaczające i nie do zniesienia jak każde inne centrum wielkiego miasta. Wystarczy jednak przejść kilka ulic i jest się na nabrzeżu, gdzie cumuje niezliczona ilość jachtów i łodzi motorowych. Nie bez przyczyny Auckland jest określane mianem „miasta żagli”. Jakoś nie przepadamy za dużymi miastami, ale Auckland z każdym przejechanym kilometrem zdobywa nasze serca. Na warunki nowozelandzkie jest to ogromne miasto - mieszka tu ok ¼ mieszkańców całego kraju. Jest to jednak miasto położone na dużej przestrzeni zdominowanej przez zieleń. Wszędzie tutaj blisko nad wodę, a tam oczywiście żagle i motorówki…

Wystarczy wyjechać ze ścisłego centrum i ma się wrażenie jakby się wjechało do małej i cichej miejscowości. Poszczególne dzielnice są jak sypialniane miejscowości, w których rzeczywiście można odpocząć. Nie dziwimy się zatem, że Auckland jest w czołówce miast, w których jest najwyższy standard życia.

Coromandel Peninsula

We wtorek wieczorem wyjeżdżamy już z wulkanicznego regionu jeziora Taupo i nocujemy na trasie prowadzącej w kierunku Te Puke. Znaleźliśmy rewelacyjną miejscówkę – parking, a obok niego kawałek równiutko przystrzyżonej trawy. W sam raz na biwak J Z nadzieją na wyborny sen zaszyliśmy się w śpiworach. Sen był wyborny aż do świtu, kiedy to na „naszym” mini campingu kogut postanowił obwieścić, że w zasadzie to już się dzień zaczyna. Słysząc radosne „ka ka da” przez mam jeszcze serię skojarzeń sennych: Kogut… Kura… Rosołek… Taki domowy rosołek… ;-) Wydawało mi się, że kogut to kilka razy zapieje i obwieszczenie świtu ma już z głowy. Ta wredna sztuka natomiast przez godzinę darła się tym swoim „ka ka daaa” skutecznie wyciągając nas z namiotu… A mini camping był taki fajny…
W środę rano ruszamy w kierunku Te Puke, będące pewnego rodzaju centrum upraw owoców kiwi. Mamy nadzieję, że rozpoczął się już sezon na te owoce. Po drodze mijamy sady, w których drzewka aż uginają się pod ciężarem dorodnych owoców. Niestety niedojrzałych jeszcze… Co zrobić – w sklepie kupujemy zatem owce kiwi z nalepką „Made in Italy”…

Zaletą regionu Te Puke jest to, że kierowca jest dobrze poinformowany. Co jakiś czas mijamy tablice informacyjne w stylu:
Naszym dzisiejszym celem nie jest jednak Te Puke, tylko Whangamata. Kultowa plaża nowozelandzkich surferów. Fale rzeczywiście spore, ale tych surferów to jakoś tak nie za dużo, a ci którzy są to bardziej na deskach leżą niż stoją. O co chodzi? Przecież wystarczy wskoczyć na tą deskę i płynąć z falą (!) Gdzie są te akrobacje na falach (?). Wieczorem docieramy jeszcze do Hot Water Beach, gdzie widzimy sklep, w którym można wypożyczyć deski do surfingu. Być w takim miejscu i nie spróbować sił? ;-) Już wiemy co będziemy robić w dniu jutrzejszym! Rzucimy wyzwanie falom! ;-)
Tak jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. W czwartek (17 marca) wypożyczamy dwie deski do surfingu. Jedną długą (na niej można stanąć) i jedną krótką (na takiej można pływać z falą). Aaaaa! Nie, nie… Zanim o naszej walce z falami, to jeszcze o Hot Water Beach trzeba napisać! ;-) Jak sama nazwa wskazuje na Hot Water Beach znajdują się źródełka z gorącą wodą. W ciągu czterech godzin w trakcie dnia można sobie na plaży wykopać dziurę, która wypełnia się gorącą wodą. No i się w tej dziurze z gorącą wodą siedzi. Po co? Nie  mamy zielonego pojęcia (tym bardziej, że słońce piecze jak cholera)!;-) Około 9 rano na parking jednak zaczęły ściągać dzikie tłumy, które rzuciły się na wypożyczalnię łopatek wszelakich. Zaopatrzeni w te łopatki tłumnie ruszyli w kierunku gorących źródełek. Jedni zaczęli kopać, inni dumnie opierając się na szpadlu czekali w oceanie na odpływ. Ci którzy już wykopali usiedli w swoich dziurach czekając na gorącą wodę… Totalny cyrk i szopka ;-)
My łopatek nie mieliśmy, tak więc rzucamy wyzwanie falom. Nasze wypożyczone deski wyciągnęliśmy jeszcze przed „low tide”. Nie będziemy czekać na najniższy poziom pływu – ruszymy na te wzburzone fale już teraz! Szybko się jednak okazało, że nawet zwykłe przebicie się przez te fale jest sporym wyzwaniem… Po pierwszym kwadransie kotłowania się z deską na wzburzonych falach wracam na plażę… Kasia próbuje przebić się przez fale z małą deską.
Generalnie dramat i masakra ;-) Naszym największym osiągnięciem jest leżenie na długiej desce i płynięcie z falami. Póki co o staniu na desce i akrobacjach możemy zapomnieć ;-) Po dwóch godzinach jesteśmy totalnie przemieleni przez fale ;-) Bez wątpienia była to najtrudniejsza dyscyplina, z którą się zmierzyliśmy na Nowej Zelandii ;-) Miało być tak:
A skończyło się tak:
Po południu docieramy jeszcze do Hahei, skąd można dojść do Cathedral Coves. Dochodzimy do tego miejsca, a tam barierka z napisem „Warning” oraz informacją, że tam w środku to skała się osypuje i niebezpiecznie jest. Chwilę badamy teren i dochodzimy do wniosku, że „Warning”, to nie „No access” i wchodzimy oczywiście do środka ;-)

Od strony Pacyfiku Coromandel Peninsula jest naprawdę wyjątkowym miejscem, które warto zobaczyć. Jednak z drugiej strony wybrzeże nie jest już takie ładne. W piątek kręcimy się jeszcze trochę po półwyspie, jednak chcąc nie chcąc zmierzamy powoli w kierunku Auckland. Do „miasta żagli” docieramy późnym wieczorem w strugach deszczu… Czyli nocleg w bagażniku, bo namiot nie wyschnie… Dobrze, że dzień wcześniej zrobiliśmy sobie pożegnalną romantyczną kolację, podczas której wypiliśmy ostatnie wino z naszej małej kolekcji ;-)

piątek, 18 marca 2011

W wulkanicznym rejonie Taupo

W niedzielę wieczorem przemieszczamy się jeszcze w rejon jeziora Taupo, gdzie znajdujemy dobrą metę na nocleg (im dłużej przebywamy na NZ, tym jesteśmy w tym coraz lepsi ;-) ).
W zasadzie wszystko co się znajduje w tym rejonie ma pochodzenie wulkaniczne. Jezioro Taupo, to wypełniony wodą ogromny krater. Woda w tym jeziorze jest niesamowicie czysta, jednak tego za bardzo nie widać, bowiem na jego dnie znajduje się wulkaniczny piasek, który ma ciemny kolor. Czystość wody można dopiero zobaczyć jak się dotrze nad rzekę wypływającą z jeziora. Przejrzystość sięga samego dna rzeki J (tak na marginesie – nad tą rzeką jest całkiem fajny camping, na którym do 7 dni można siedzieć za darmo).

W poniedziałek docieramy nad spektakularny wodospad – Huka Falls. Ogrom wody przepływający przez skaliste zwężenie rzeki wypływającej z jeziora Taupo jest przytłaczający – w ciągu sekundy przepływa tędy 200 tysięcy litrów wody (!), czyli w ciągu zaledwie dwóch minut rzeka napełniłaby wodą basen olimpijski. Raczej nie chcielibyśmy wpaść tutaj do wody ;-) White water rafting też nie wchodzi w grę ;-)
Późnym popołudniem docieramy jeszcze do małej miejscowości Kinloch, gdzie nad brzegiem (oczywiście jeziora Taupo) znajduje się sporo skał pochodzenia wulkanicznego. W topo znajdujemy informację, że skała, z którą mamy do czynienia to Rynolith. W czymś takim się jeszcze nie wspinaliśmy, tak więc wyciągamy sznurek oraz  inne wspinaczkowe zabawki i idziemy trochę rozprostować kości ;-)
Poza rynolithem jest tutaj jeszcze sporo innych powulkanicznych „kamieni”, o ile można to nazwać w ogóle kamieniem. W dużych ilościach leży tutaj coś co przypomina pumeks – nawet duże kawałki są na tyle lekkie, że unoszą się na wodzie (!).

Okolica przypadła nam do gustu, tak więc wtorek również tutaj spędzamy. Jest walka z Rynolithem. Poza nami walczą również Szwajcarzy. Skała jest rewelacyjna – coś pomiędzy granitem, a wapieniem. Tzn – twardość i tarcie jak na granicie, a do tego są dziurki i klamy, takie jak w wapieniu J Gdyby jeszcze tylko forma wspinaczkowa była… ;-)

wtorek, 15 marca 2011

W krainie śmierdzącej zgniłymi jajami

Po emocjach związanych z lataniem z prędkością 200 km/h wieczór i noc spędzamy nad Lake Tikitapu. Pozostajemy w okolicy Rotorua, bowiem jutro zamierzamy być typowymi turystami, którzy odwiedzą park termalny Wai-O-Tapu oraz centrum kultury maoryskiej Te Puia. Zanim jednak zostaniemy osaczeni przez wulkaniczne opary wskakujemy o 7.40 do rześkiej wody jeziorka Tikitapu ;-)
Wai-O-Tapu jest małą częścią Wulkanicznej Strefy Taupo (the Taupo Volcanic Zone), która jest jednym z najbardziej aktywnych wulkanicznie obszarów na świecie. Strefa z jednej strony „zakotwiczona” jest na paśmie wulkanów Tongariro, Ngauruhoe i Ruapehu i przecina po przekątnej Wyspę Północną aż do wybrzeża zatoki Bay of Plenty. Całe wulkaniczne pasmo rozciąga się na obszarze ok 250 km osiągając szerokość od 30 do 80 km. Strefa Wulkaniczna z różną częstotliwością daje o sobie znać. Samo jezioro Taupo (największe w Nowej Zelandii) powstało w miejscu gigantycznego wybuchu wulkanu w 186 roku naszej ery. Ilość  pyłu wulkanicznego, który przedostał się do atmosfery była tak duża, że zdarzenie to odnotowali Chińczycy i Rzymianie (!). W ostatnich latach, co jakiś czas dają o sobie znać najbardziej aktywne wulkany. Do znaczącej tragedii ostatni raz doszło tutaj jednak w 1886 roku, kiedy eksplodował wulkan Tarawera. W ciągu zaledwie trzech godzin cały obszar w promieniu kilkunastu kilometrów został pokryty grubą warstwą lawy, pyłu i błota. Kilka pobliskich wiosek zostało pogrzebanych pod 20 metrową warstwą błota doprowadzając do śmierci 153 osób. Wybuch wulkanu Tarawera zmienił też okoliczny krajobraz – całkowicie zniszczone zostały Pink and White Terraces, które były określane mianem ósmego cudu świata…
Jedziemy zatem w kierunku Wai-O-Tapu i im bliżej jesteśmy tego miejsca, tym bardziej je czuć. Dookoła roznosi się bowiem smrodek, który nam kojarzy się ze zgniłymi jajami ;-) Porównanie trafne, bo nawet w ulotce piszą coś o charakterystycznym „rotten egg smell”, który roznosi się nad obszarem geotermalnym. Smrodek jest związany z „hydrogen sulphide”, co mi nic nie mówi ;-) Jednak ze skrótu H2S domyślam się, że chodzi tu o siarkowodór ;-)
Naszą wycieczkę po Wai-O-Tapu rozpoczynamy od zobaczenia spektaklu gejzerowego. Słynny Lady Knox Geyser wybucha codziennie o 10.15. Ta niesamowita dokładność wynika z tego, że człowiek wspiera Matkę Naturę i dosypuje gejzerkowi „coś”, co działa na gejzer jak mydło – najpierw się pieni, a potem wystrzeliwuje w powietrze słup wody.


Turystów przy Lady Knox Geyser było sporo, tak więc żeby uniknąć tłumu dalszą wędrówkę po Wai-O-Tapu realizowaliśmy w odwrotnej kolejności (metoda okazała się skuteczna) ;-) Podjechaliśmy pod Mud Pool – takiej sadzawki z bulgoczącym błotem, śmierdzącym oczywiście zgniłymi jajami ;-)
Główna część trasy w Wai-O-Tapu prowadzi przez parujący siarkowymi oparami teren, który w wielu miejscach przybiera różnokolorowe barwy. Całość trasy wiedzie dobrze utrzymanymi i zabezpieczonymi ścieżkami – lepiej z tej trasy nie schodzić, bo gdzieniegdzie powierzchnia jest całkiem gorąca ;-)

Najbardziej spektakularny jest tzw „the Champagne Pool” – źródełko średnicy 65m i głębokości 62 m. Na powierzchni woda ma już tylko 74 stopnie, a bąbelki przypominające szampana są zasługą wydobywającego się dwutlenku węgla.  The Champagne Pool to swoista tablica Medelejewa – w wodzie znajdują się takie minerały i pierwiastki jak: złoto, srebro, merkury, siarka, arszenik, thaliium (?), antimony (?) … Kąpiel nie jest wskazana, ale jest na co popatrzeć ;-)

Kolejnym punktem naszego dzisiejszego programu jest Te Puia – nowozelandzki ośrodek sztuki i kultury maoryskiej. Podczas naszej dotychczasowej wyprawy nie napotkaliśmy zbyt wielu miejsc, w których widoczne byłyby maoryskie ślady. Momentami mamy wrażenie, że jedyne co po Maorysach zostało, to nazwy miejscowości i pamiątki dla turystów – wisiorki, maski, itp. W kilku miejscach są skupiska Maorysów, ale nie jest ich aż tak dużo. Tak więc mieliśmy nadzieję, że w Te Puia będziemy mogli dowiedzieć się więcej o pierwszych mieszkańcach Aotearoa (czyli „Długiej Białej Chmury” jak Nową Zelandię nazywają Maorysi). Poza tym w Te Puia jest też Nga Manu Ahurei – czyli miejsce, gdzie można zobaczyć ptaki Kiwi. Zapowiada się zatem ciekawie.

W rzeczywistości całość przypomina raczej rezerwat, a nie ośrodek kultury… Mamy wrażenie, że ta kultura powoli zamiera i smutne to trochę, że jedynym miejscem, w którym można mieć z nią styczność jest rezerwat… Ptaki Kiwi zobaczyliśmy dwa. Jeden spał z tyłkiem wypiętym w kierunku szyby (ptaki są aktywne w nocy, a nie w dzień), a drugi stał sobie wypchany za szybą w galerii… No cóż… Dochodzimy jeszcze do „world-famous Pohutu Geyser”, który wybucha raz albo dwa razy na godzinę (temu to muszą dosypywać dopalaczy) i uciekamy z tego miejsca w kierunku jeziorka Tikitapu żeby zmyć z siebie siarkowodorowe opary. Co to za przyjemność w końcu śmierdzieć zgniłymi jajami? ;-)

poniedziałek, 14 marca 2011

NZone, czyli skydive

W ramach po-trampingowego odpoczynku w sobotę (12 marca) ruszamy w kierunku Rotorua, miasta malowniczo położonego nad jeziorem o tej samej nazwie.
Jest jedna rzecz łącząca Rotorua z Queenstown, położonego jest na Wyspie Południowej. Jest nią NZone, która organizuje skoki na spadochronie w tandemie.
Ponad dwa tygodnie temu byliśmy w Queenstown i nawet już czekaliśmy na naszą kolej żeby pojechać na lotnisko. Niestety, z powodu grubej warstwy chmur nasze skoki zostały odwołane… W Rotorua zrobiliśmy trochę inaczej. Poczekaliśmy na piękną pogodę, pojechaliśmy na lotnisko i zapytaliśmy się, czy są szanse na skoki w dniu dzisiejszym. Czekaliśmy tylko godzinę. Godzinę, podczas której Kasia zmieniała zdanie kilkukrotnie. Ja byłem zdecydowany. Idziemy, a w zasadzie lecimy na maxa, którego mają w ofercie – czyli skok z 15 tys. stóp (po naszemu, to jakieś 5 tys. metrów)…   
Oto relacja obu uczestników zdarzenia ;-)
Marcin:
W tandemie chciałem skoczyć już od dłuższego czasu. W trakcie pobytu na Nowej Zelandii, po sky-jump z Auckland Tower i bungy jumping z Kawarau Bridge, byłem bardzo ciekawy jak to jest jak się leci totalnie swobodnie i na tyle długo żeby można było to w pełni poczuć. Jedynie skyjump z 15 tys. stóp daje taką możliwość ;-) Skok dostarczył mi niezapomnianych wrażeń, ale nie ukrywam, że miałem kilka momentów zawahania. Pierwszy w momencie, gdy przyglądałem się procedurom bezpieczeństwa. Wszystko wygląda OK., będę podpięty w czterech niezależnych miejscach do sky mastera, itd., itp. No właśnie – będę podpięty do człowieka, którego kompletnie nie znam, nie wiem jakie ma doświadczenie i muszę mu zaufać… W jego rękach będzie moje życie… Drugi moment zawahania był w momencie jak wsiedliśmy do samolotu. A w zasadzie samolociku. Taka łupineczka ze skrzydłami i śmigłem z przodu. Trochę większa od szybowca, w którym w zeszłym roku siedziałem za plecami Kasi brata (Krzychu – pozdro!). No i sam moment siedzenia na krawędzi otwartego włazu – powietrze huczy, dech zapiera… Ale tutaj to już było za późno na dywagacje ;-) W pierwszym momencie to nie wiedziałem co się dzieje. Po chwili wraca świadomość, a my tniemy powietrze z prędkością 200 km/h. Ale odlot! ;-) Swobodny lot był jedną z  najbardziej odjechanych rzeczy z jakimi miałem dotychczas do czynienia. No i do tego te widoki! Rewelacja! :-)
 
Kasia:
No dobra, skaczę… Ale już po chwili wcale nie jestem tego pewna. Ubieram się w jakiś kombinezonik, wchodzę do samolotu i już przy starcie chcę wysiąść… Wzbijamy się w powietrze, a ja myślę tylko o tym, że trzeba będzie wysiąść z tego samolotu.. w powietrzu i że mam swoje życie powierzyć jakiemuś kolesiowi… Więc mam po pierwsze przezwyciężyć swój strach przed swobodnym lataniem i zaufać temu facetowi? Nie za dużo jak na jeden raz?! No cóż, jeszcze siedzę w samolocie, facet filmujący Marcina zbliża się do mnie i pyta, czy chcę coś powiedzieć. Kiwam tylko głową, że nie i zakrywam twarz rękoma, co by nie było widać jaka jestem przestraszona. Zaczynam stosować starą zasadę, jaka się sprawdza w nurkowaniu, kiedy się denerwuję, więc: wdech.. wydech.. wdech.. wydech. Trochę pomaga. Facet, z którym skaczę, przymocowuje moją uprząż do siebie i coś mi jeszcze mówi o tym co mam zrobić jak będziemy wyskakiwać. Więc ja nadal: wdech.. wydech.. wdech.. Dobra, drzwi otwarte, Marcin wyskakuje… Wystawiam swoje nogi za samolot, raz, dwa, trzy… czuję tylko powietrze i widzę samolot z dołu (dlaczego ja go widzę?).. Przez pierwsze kilka sekund nic nie czuję i nic z tego nie pamiętam. Lecimy, wrzeszczę trochę, bo co.. nikt mnie tu nie słyszy J Dopiero po chwili zaczynam zauważać to co jest pode mną i naokoło mnie. Widać przejrzyste niebo, chmurki, jezioro.. Ślicznie jest. Trzymam sobie nurkową „ok”, co by na zdjęciu była. Potem otwiera się spadochron i już lecimy wolniej. Jeszcze kilka skrętów tym „czymś” (uczucie dokładnie takie same, jak skręcanie w szybowcu, jak mnie brat nie ostrzeże!), no i lądujemy… Chyba nie bardzo mogę wstać, bo wszystkie mięśnie mam spięte, więc na chwilę kładę się na trawie. Facet, który robił mi zdjęcia podchodzi, gratuluje i pyta jak było, więc odpowiadam: „Fantastycznie, ale nie zamierzam tego więcej powtórzyć!!!”.


PS
Każdy z nas ma jakiś „strach”, który próbuje pokonać… Strach przed lataniem, strach przed zmianami i szeregiem innych rzeczy… Strach jest kwestią indywidualną i nie można powiedzieć, że jeden jest mały, a drugi duży. Każdy boi się czegoś innego. Tak więc:
I must not fear,
Fear is a mind killer
Fear is the little death that brings
total obliteration
I will face my fear
I will permit it to pass over
and through me
And when it has gone past
I will turn the inner eye to see its path
Where the fear has gone
there will be nothing
Only I will remain

“Modlitwa” Franka Herberta

Tongariro Crossing

W czwartek (10 marca) rano żegnamy się z Wyspą Południową… W drodze do Picton, stąd odchodzi prom, zatrzymujemy się jeszcze w okolicach Waikawa. Świta… Zatrzymujemy się w miejscu, z którego roztacza się piękna panorama na jedną z wielu tutejszych zatoczek…
Do Wellington przypływamy ok 13.30. Tak więc jest to idealna pora na lunch. Dobrze znaną trasą kierujemy się zatem w kierunku „Wasabi”, gdzie po 11 talerzykach sushi jesteśmy w pełni zadowoleni ;-) Ruszamy jednak dalej, bo przed nami długa droga. Chcemy jeszcze dzisiaj dotrzeć do Parku Narodowego Tongariro, czyli jeszcze ponad 300 km przed nami. W okolice parku docieramy pod wieczór. W trakcie jazdy mamy namiastkę tego, co nas czeka jutro.

Widoczność jest rewelacyjna i w świetle zachodzącego słońca widzimy trzy charakterystyczne wulkany – Ruapehoe, Ngauruhoe i Tongariro. Na horyzoncie odznacza się również podłużna sylwetka Mt Tarawera. Dodam jeszcze, że pomiędzy drogą, a wulkanami są rozległe pola porośnięte wrzosami…
Wieczorem na campingu sprawnie przygotowujemy się do jutrzejszego treckingu (a w zasadzie trampingu, bo tak to tutaj nazywają). Mamy zamiar przejść szlak Tongariro Crossing, który prowadzi przez krainę stożków, kraterów, zastygłych jęzorów lawy i wulkanicznych jeziorek.
Tongariro Crossing jest szlakiem przechodnim. Większość osób przechodzi go od parkingu Mangatepopo do parkingu Ketetahi. Wynika to z tego, że pierwszy parking jest położony ok 300 metrów wyżej, a same podejścia idąc od tej strony są wydłużone, przez co wydają się być bardziej płaskie. Szlak jest dosyć długi – ponad 19 km, a jeżeli ktoś zamierza wejść dodatkowo na wulkan Tongariro i Ngauruhoe, to do przejścia jest łącznie ok 25 km. 
Wycieczka zapowiada się intensywnie, tak więc budzik nastawiamy na 6 rano. Zgodnie z planem (jest piątek 11 marca) budzik dzwoni… Na dworze ciemno i zimno (w nocy temperatura spadła do 3-4 stopni). Ok 6.30 Kasia ogłasza bunt i oznajmia, że z ciepłego śpiwora na zimno, to ona nigdzie nie idzie… Ostatecznie udaje mi się ją przekonać i o 7.36 jesteśmy już na szlaku. W przeciwieństwie jednak do większości turystów zostawiamy samochód na parkingu Ketetahi.
Zaczynamy mozolne podejście (wybór wariantu z parkingu Ketetahi wiąże się z tym, że przez zdecydowanie większą część trasy będziemy podchodzić). Początkowo idziemy przez ciemny jeszcze las. Dosyć szybko mijamy kolejne partie roślinności i dochodzimy do Hot Springs - pierwszego miejsca świadczącego o wulkanicznej aktywności tego rejonu. Gorące Źródła są widoczne i wyczuwalne już z daleka – unoszą się bowiem nad nimi smrodliwe opary – zapaszek podobny do zgniłych jaj. Zapachy nas wręcz uskrzydlają i po krótkim postoju Ketetahi Hut idziemy szybko dalej ;-) Widoczność jest dzisiaj rewelacyjna, tak więc całą okolicę mamy jak na dłoni. Po przejściu na drugą stronę zbocza ukazują nam się wulkany. Najbardziej rzuca się w oczy stożkowata sylwetka Ngauruhoe.
Po drodze mijamy jeszcze Blue Lake. Jeziorko jak jeziorko – niebieskie i tyle. Z miejsca, w którym jesteśmy nie widać jednak, że jest to najprawdopodobniej zalany wodą krater wulkaniczny (widać to dosyć wyraźnie ze zbocza Tongariro). Wkraczamy w krajobraz, który będzie się znacząco zmieniał z każdym kolejnym kilometrem.
Przechodzimy obok Emerald Lakes – kilku jeziorek, o wodzie posiadającej szmaragdowy odcień. Pięknie wygląda, ale śmierdzi niemiłosiernie ;-) Ponownie towarzyszy nam zapach zgniłych jaj ;-)


Dochodzimy do Red Crater – nazwa tego krateru bierze się od jego czerwonego wnętrza, które posiada bardzo charakterystyczne pęknięcie.
Z tego miejsca jest już bardzo blisko na szczyt Mt Tongariro (1967 m.npm.). W partii szczytowej jest to dosyć płaska górka, tak więc trzeba się trochę nabiegać, żeby znaleźć najwyższy punkt ;-)
Nie jest to jednak główny cel dzisiejszej wycieczki. Jest nim bowiem wierzchołek Mt Ngauruhoe (2287 m.npm.).


Niestety zanim zacznie się wchodzić na tą górę, to trzeba najpierw zejść z Mt Tongariro do South Crater (Południowego Krateru). Takie bieganie po bałuchach w górę i w dół, ale widoczki to wynagradzają ;-) Do tej pory szło dosyć sprawnie. Pomimo przejścia ponad 15 km czuję się świeżo, tak więc oznajmiam Kasi, że wejście i zejście na tego bałucha Ngauruhoe to zrobię max w dwie godzinny, a nie w trzy jak wskazuje rozpiska. Dziarsko wchodzę w szlak. Jednak z każdym krokiem okazuje się, że podłoże jakieś takie dziwne. Pod nogami mam wulkaniczny piaseczek (albo pył), na którym leżą kamyczki i kamienie. Im wyżej, tym stromiej i coraz gorzej w tym piargo-pyle się idzie. Wygląda to mniej więcej tak, że robi się trzy kroki w górę i jeden krok zjeżdża się na dół. I tak z 500 metrów (!). Dramat jakiś. Dobrze, że mam kijki treckingowe, to przynajmniej się jakoś zapieram i mam wrażenie, że bardziej wciągam się na rękach niż wchodzę na nogach. Do tego wszystkiego słońce ostro zaczyna przypiekać, a pył ma kolor czarno-czerwonawy. Tak więc akumuluje to ciepło jak cholera i z każdym mozolnym krokiem kombinacja pyłowego piargu i słońca wysysają ze mnie siły. Mam wrażenie, że zdecydowanie łatwiej na tą górę wejść zimą niż latem… Umordowałem się potwornie, ale w końcu oblepiony szarawym pyłem staję na… Hmm… No właśnie – szczyt to to nie jest, bo szczytu jako takiego nie ma ;-) Na górze jest krater – w końcu to wulkan ;-)

Obchodzę zatem dookoła ten ring. Moja wrodzona ciekawość powoduje nawet, że zapuszczam się w głąb krateru. Ostatni raz Ngauruhoe wybuchł w 1975 roku, tak więc od tego czasu to rumowisko magmy i lawy jest już zastygłe. Schodzę sobie do środku, do momentu, w którym w odległości ok metra ode mnie z sykiem wylatuje smrodliwa para. „OK – rozumiem. Nie życzysz sobie, żeby ktoś łaził po Tobie.”  – myślę sobie i grzecznie wracam górę krateru ;-)
niesamowitej widoczności, stojąc na krawędzi krateru mogą podziwiać panoramę. Z jednej strony widać trasę, którą przebyliśmy. Z drugiej strony widać Mt Ruapehoe (najwyższy wulkan na Północnej Wyspie).
Daleko na horyzoncie widać wyłaniający się nad chmurami wierzchołek Mt Taranaki. Kilka tygodni temu, ze względu na chmury) nie było nam dane go zobaczyć jak staliśmy u podnóża tej góry. Teraz, oddaleni o ok 250 km – mamy przyjemność go ujrzeć.
Widoczki widoczkami, ale trzeba zacząć schodzić…


Na samą myśl o tym pylastym piargu robi mi się słabo. Nie znoszę piargów i cały czas mam w pamięci jak się umordowaliśmy dwa lata temu w Dolomitach schodząc kilkaset metrów piargiem poza szlakiem… Jak się jednak wlazło, to trzeba zleźć… Ruszam zatem i po chwili okazuje się, że w zasadzie, to mogę prawie zjechać po tym piargu. Hmm… Mam wysokie buty, tak więc jak piętą zagłębiam się w piarg, to zjeżdżam w dół, a z kostką się nic nie dzieje. Dla równowagi mam kijki… Przez pierwsze metry nieśmiało stosuję odkrytą technikę ;-) Działa! W ten oto sposób zjeżdżam w szybkim tempie ze zbocza. To co było mordęgą podczas wejścia, okazuje się być teraz zbawieniem ;-) Specyficzna ta góra. Muszę jednak przyznać, że to wejście i zejście wymęczyło mnie troszeczkę ;-) Ostatnie kilometry wlokę się już zatem w tempie „turystycznym”. Po drodze mijamy zastygłe jęzory lawy, na które nie zdążyła jeszcze wtargnąć żadna roślinność poza nielicznymi porostami i mchami. Krajobraz księżycowy J

Całość szlaku zajęła nam równo 10 godzin (czyli znacznie krócej niż zakładaliśmy), a dzięki uprzejmości napotkanych na parkingu Mangatepopo Amerykanek szybko docieramy do naszego samochodu w Ketetahi. Pozwala nam to na szybkie celebrowanie udanego dnia butelką białego wina, pochodzącej z winnicy Golden Hills ;-)

Sauvignon Blanc czy Pinot Gris?

Opuszczamy nieszczęsny camp w Pohara… Po wczorajszej przygodzie w nowozelandzkim buszu (a raczej w lesie deszczowym) nie mam(y) ochoty tam wchodzić ponownie. Tak więc (we wtorek 8 marca) zbieramy się i jedziemy w kierunku doliny, którą przepływa rzeka Wairau.
Zanim tam jednak docieramy musimy jeszcze przejechać przez dobrze nam już znane miejscowości Takaka i Motueka, gdzie skręcamy na wąską lokalną drogę, która prowadzi wprost do Nelson Wine Country J Jedziemy sobie przez sady, pola i winnice oczywiście. W pewnym momencie napotykamy taki oto znak:

Tego wprost nie można ominąć! W zasadzie testowanie win mieliśmy zacząć jutro w regionie Marlborough, ale co nam szkodzi rozpocząć ten proces już dzisiaj? ;-) Zajeżdżamy zatem do winnicy Golden Hills. Małej lokalnej winnicy, która na tutejszym rynku prowadzi działalności zaledwie od 8 lat. Relatywnie krótki staż winiarni ma swoje zalety – pani przyjmująca gości w ramach tzw. cellar door (takie drzwi otwarte w winnicy) stara nam się możliwie dużo opowiedzieć i do kolejnych kieliszków wlewa trochę więcej wina niż tylko na zamoczenie języka ;-) Następuje seria pytań i odpowiedzi. Dowiadujemy się m.in. dlaczego wina na Nowej Zelandii nie są korkowane, tylko są zamykane zakrętkami. Odpowiedź jest prosta – Nowozelandczycy są po prostu praktyczni, a wina są od tego żeby się nimi rozkoszować, a nie „walczyć” z korkami, które potrafią się kruszyć ;-) Rozwiązała się również zagadka czemu winorośle są zawijane w siatki – mieliśmy dwie teorie: 1) siatki stanowią ochronę przed ptakami, 2) siatki akumulują ciepło słoneczne, przyspieszając w ten sposób proces dojrzewania winogron. Okazało się, że siatki chronią przed ptaszorami, a do akumulacji ciepła używa się specjalnych mat. Wyjeżdżamy w pełni usatysfakcjonowani z butelką wybornego wina. A w zasadzie to jedzie Kasia. Ja już dzisiaj za kierownicą nie siadam ;-)
Dojeżdżamy w końcu do Wairau River Valley. Przejazd tą doliną jest w zasadzie pewnego rodzaju pożegnaniem z bezkresnymi przestrzeniami Wyspy Południowej. Dolina z dwóch stron otoczona jest pasmami górskimi. Tutaj panuje już jesienna aura. Drzewa zaczynają się złocić, siąpi jesienny deszcz i jest już niestety chłodno. Trochę za chłodno i za mokro na nocleg, ale w sam raz na przystanek, który pozwala nam się jeszcze nacieszyć tym krajobrazem.
Przejeżdżamy całą dolinę i im bliżej wybrzeża tym cieplej. Docieramy do Marlborough Wine Country. Jest to niekwestionowana stolica produkcji wina na Nowej Zelandii. W tym regionie działa około 70 winiarni, które wytwarzają ok. 60% - 70% łącznej produkcji wina w tym kraju. Mijamy hektary pagórków pociętych równymi rzędami winorośli. Co jakiś czas mijamy szyldy winiarni. Część z nich nawet już kojarzymy. Nie ukrywamy, że podczas tego wyjazdu bardzo przypadły nam do gustu białe wina. Dotychczas jednak zaopatrywaliśmy się w sklepach i supermarketach – jutro zamierzamy przetestować wina z trochę wyższej półki.
Nocleg (oczywiście na dziko) spędzamy na skraju winnicy położonej nad Clifford Bay. Liczymy na to, że rano wschodzące słońce będzie niesamowicie wyglądać na winnicowych pól. Budzimy się niedobrowolnie przed świtem i przed budzikiem (mamy już środę 9 marca). W zasadzie to budzą nas strzały, które zaczęły się rozlegać w kilku miejscach równocześnie. Cholera! Strzelają! Do nas?! Nie… Na szczęście nie ;-) Okazuje się, że dojrzewające winogrona przyciągają uwagę ptaków. Jedną z form obrony przed ptakami (poza siatkami) jest odstraszanie ptaków odgłosami strzelania. W odgłosach kanonady strzelniczej jedziemy w kierunku Blenheim.
 
Czas zatem rozpocząć naszą wycieczkę po winnicach w obrębie miejscowości Renwick. Kilka dni temu zastanawialiśmy się nad opcją wykupienia wycieczki po winiarniach, ale jak odkryliśmy, że cellar doors są otwarte nie tylko dla wycieczek zorganizowanych, ale również dla turystów indywidualnych, to postanowiliśmy równowartość tej wycieczki wydać na kilka butelek wina J

Na pierwszy ogień idzie winnica Cloudy Bay. Nazwa winnicy bierze się od nazwy zatoki, nad którą położony jest cały region. Winnica posiada również charakterystyczne logo. Jest nim wizerunek delfina Pelorus, który kiedyś pływał w tej zatoce. W cellar door poznajemy sommelier'a z USA, od którego wyciągamy sporo informacji na temat win J W sumie testujemy cztery rodzaje białego wina: Pelorus NV (coś w rodzaju musującego orzeźwiającego wina), Savignon Blanc 2010, Te Koko 2007 (Te Koko to maoryska nazwa Cloudy Bay) i Pinot Noir 2008. W naszym małym rankingu wygrywa Savignon Blanc ;-) 

Następnie, po sąsiedzku, odwiedzamy winiarnię Allan Scott. Tutaj dowiadujemy się na czym polega różnica pomiędzy winami typu „Prestige” oraz „Estate”. Jedna z różnic jest oczywista – jest nią cena ;-) Różnica w cenie wynika natomiast z tego, że wina typu Prestige w winiarni Allan Scott są wytwarzane z jednego rodzaju winogron, które są uprawiane w winnicach Allan Scott. Wina typu „Estate” są albo mieszankami win, albo są wytwarzane z winogron uprawianych w innych winnicach na potrzeby Allan Scott. Ciekawe… Jest jeszcze jedna różnica – wina Prestige mają wyraźnie lepszy smak. Ponownie próbujemy cztery rodzaje win i tym razem naszym zwycięzcą okazało się wino Allan Scott OMAKA Pinot Gris 2009. Na koniec zadajemy jeszcze jedno pytanie. Od jakiegoś czasu intryguje nas dlaczego przed rzędami z winoroślami rosną róże. Okazuje się, że róże po prostu przyciągają wszelkiego rodzaju robactwo i choroby, chroniąc w ten sposób pędy winorośli…

Trzecią odwiedzoną winiarnią jest Nautilius. Właściciel tej winiarni mieszkał kiedyś na wyspach Pacyfiku i do gustu przypadł mu pewnego rodzaju white squid. Muszla tego morskiego żyjątka stała się więc znakiem charakterystycznym tej winnicy (przypuszczamy, że białe wina produkowane w tej winnicy pasowałyby do wszelkiego rodzaju owoców morza). Tutaj po kilku kieliszkowych rundach wygrywa Twin Islands – Sauvignon Blanc Marlborough 2010. Wino, które ma zapach lata – w sam raz na wczesnojesienne popołudnie ;-)

Naszą wycieczkę kończymy w winnicy Gibson Bridge. Jest to bardzo młoda winnica, prowadzona przez małżeństwo, które postanowiło zmienić swój styl życia. Ich hasłem przewodnim jest Excellence through Passion. Rzeczywiście widać u nich pasję i zaangażowanie w prowadzenie tego biznesu. Pewnie dlatego w 2009 roku zdobyli „golden award” wśród tutejszych winnic prowadzących cellar doors, a w 2010 zdobyli tytuł „Cellar door award of the year” (a prowadzą działalność zaledwie od 6 lat!). Tutaj naszym niekwestionowanym zwycięzcą okazał się Pinot Gris rocznik 2008.
Po naszych winnicowych wojażach mamy 5 butelek wybornego wina, ale cały czas nie możemy się zdecydować, czy bardziej smakuje nam Sauvignon Blanc, czy Pinot Gris ;-)

Dylemat ten staramy się (częściowo) rozwiązać na naszym ostatnim campingu na Wyspie Południowej – w Whatamango Bay. Jutro rano wracamy bowiem na Wyspę Północną.