środa, 3 października 2012

Smak bananowego piwa w Mto wa Mbu


(06.09.2012) Wieczorem dojeżdżamy do Mto wa Mbu - średniej wielkości miejscowości, rozciągniętej wzdłuż drogi prowadzącej do Arusha. W języku suahili „Mto wa Mbu” oznacza „Malaria Creek”. W okolicy jest dużo wody i rosną tu drzewa, które lokalni mieszkańcy podejrzewają za źródło malarii. Dobrze, że bierzemy leki na malarię…

Dojeżdżamy do campingu Jambo. Od strony ulicy wjazd na camping nie wygląda zbyt ciekawie, ale po przejechaniu dziedzińca mamy wrażenie jakbyśmy przedostali się do innego świata. Wokół jest bardzo dużo zieleni –taka oaza wśród miejskiego pierdolnika. Idealne miejsce na nocleg ;-) Nasza dzisiejsza podróż przebiegała w tumanach kurzu, który wciskał się dosłownie wszędzie. Orzeźwiający prysznic pomógł nam się odświeżyć, ale do pełnego odprężenia przydałaby się butelka zimnego piwa. Nasze zapasy „Kilimanjaro” i„Safari” już się skończyły, a na campingu nie było żadnego sklepu. Nie pozostało nic innego, tylko wyjść na ulicę w poszukiwaniu browarka.
Wychodzę na ulicę. Ciemno jak cholera. Jest godzina 20 i tutaj panuje już noc. Miasto nie ma żadnego oświetlenia ulicznego i jedynymźródłem światła jest poświata lamp z domów stojących wzdłuż drogi. Po chwili wzrok przyzwyczaja mi się do ciemności i rozglądam się dookoła. Pomimo brakuświatła ulica tętni życiem. Tylko gdzie tu do cholery w tych ciemnościach znaleźć sklep? Czegoś takiego jak supermarket tutaj nie ma ;-) Podchodzę do chłopaka na motorze i zagajam rozmowę kilkoma podstawowymi zwrotami w suahili. Ja się uśmiecham, on się uśmiecha, czyli jest OK. Można przejść do sedna sprawy. Pytam się go, gdzie tu można znaleźć jakiś sklep. Chłopak podrapał siępo głowie, po czym po chwili zawołał innego chłopaka. Standardowo witam się z nim w suahili, przedstawiam się i wyłuszczam problem. Victor uśmiecha się i zbiera mnie ze sobą w ciemność ulicy. Po drodze rozmawiamy o naszej podróży. Okazuje się, że Victor urodził się w wiosce na zboczach Kilimanjaro i mówi, że jak zarobi wystarczająco dużo pieniędzy, to będzie chciał zostać przewodnikiem na górze. „Za dwa lata może uda mi się uzbierać potrzebne pieniądze” – mówi.„Ile potrzeba na taką licencję?” – pytam. „150 USD” – słyszę w odpowiedzi. Biorąc pod uwagę ile my płacimy za trekking na Kili, wydaje mi się to małąkwotą, ale z dotychczasowych obserwacji mam świadomość, że za wszystko płacimy tu znacznie więcej niż mieszkańcy. Za niektóre rzeczy nawet 50 razy więcej...

Dochodzimy do jakiegoś budynku. W życiu bym nie przypuszczał, że może się tutaj znajdować sklep. Viktor rozmawia z jakąśkobietą, która znika i po chwili pojawia się z kilkoma butelkami zimnego piwa. Proszę o jeszcze o 3 butelki i jedną w podziękowaniu za pomoc daję Vikotorowi. Chłopak odprowadza mnie na sam camping. Cholera – przekląłem sam siebie – jak bym szedł sam, to mógłbym mieć problem ze znalezieniem drogi powrotnej. W ciemności parterowe zabudowania wyglądają tak samo… Pijąc zimne piwo na campingu dochodzę do wniosku, że nie czuję tu zagrożenia. Dookoła jest biednie, ale ludzie zachowują się bardzo przyjaźnie i pomimo, że byłem jedynym białym człowiekiem na ulicy nie czułem na sobie wisielczych spojrzeń. Ewa jużkilkukrotnie powtarzał, że Tanzańczycy są bardzo pokojowym narodem. Chyba rzeczywiście tak jest.

(07.09.2012) Po śniadaniu idziemy na tzw. „cultural walk”.Po wczorajszej wizycie w wiosce Masajów mam mieszane uczucia odnośnie tej przechadzki. Ewa mówił jednak, że będziemy mieć możliwość zobaczenia jak tutaj naprawdę żyją ludzie. Brzmi to ciekawie. Zobaczymy jak będzie.
Naszą przewodniczką po Mto wa Mbu jest Tatu, która zajmuje się tutaj współpracą z zagranicznymi organizacjami pozarządowymi. Nasząprzechadzkę zaczyna od kilku informacji na temat samego miasta. Żyje tu ok. 45 tys. mieszkańców ze 120 (!) plemion. Każde plemię ma swój język, swoje zwyczaje, a wspólnym językiem do porozumiewania się jest suahili. Mieszkańcy są równieżwyznawcami różnych religii, ale nie ma wśród nich konfliktów i potrafią żyć w zgodzie. Z tego co mówi Tatu, jest to zasługa prezydenta Tanzanii, który promuje pokój i współistnienie różnych plemion w jednym kraju. Dla mieszkańców ościennych krajów, które są lub były ogarnięte walkami, Tanzania jest miejscem ucieczki. Ludzie z Ugandy, czy Rwandy znaleźli tu schronienie i żyją w spokoju razem z innymi ludźmi.


Dziewczyna prowadzi nas w kierunku pól, które rozciągają sięwzdłuż kanałów irygacyjnych. Okazuje się, że lokalna wspólnota wspierana jest przez zagraniczne organizacje pozarządowe – Japończycy pomogli w budowie kanałów nawadniających pola, a Holendrzy pomogli w doprowadzeniu wodociągów, dzięki czemu w miasteczku jest czysta, pitna woda. Jedna rura z bieżącą wodąprzypada na trzy domy.
Dzięki temu, niezależnie od tego, czy jest pora sucha, czy deszczowa, w Mto wa Mbu jest woda – zarówno na potrzeby upraw, jak również do picia.
Podstawą życia tutejszych mieszkańców jest rolnictwo i turystyka. Tatu mówi, że magnesem przyciągającym ludzi w te strony jest żyzna gleba, dostępność wody i biskość kilku parków narodowych. Ludzie potrafiąprzemierzyć setki kilometrów pieszo żeby tutaj osiąść.


Tatu prowadzi nas wzdłuż kanałów pokazując nam pola uprawne ryżu i kukurydzy. Podstawą żywienia są również banany. Dziewczyna pokazuje nam krzew rosnący przy drodze, który ma owoce podobne do żółtych kulek. Jest to Solanam Incanam – drzewko, którego każda część wykorzystywana jest w codziennymżyciu mieszkańców.
Z korzeni robi się lekarstwo na choroby żołądkowe. Pień i gałęzie wykorzystują do mycia zębów. Chropowate liście używa się do mycia naczyń, a owoce są świetnym lekarstwem na krwawiące rany. Wystarczy naciąć owoc i wycisnąć sok na ranę, która dzięki niemu szybciej będzie się goić. Pytam sięjeszcze do czego służą kwiaty. „Kwiaty? Kwiaty są na szczęście.” – uśmiecha siędziewczyna.
Po drugiej stronie ulicy widzę stoisko ze starymi oponami. W pierwszym momencie pomyślałem, że to lokalny wulkanizator.


Tatu wyprowadza mnie jednak z błędu i mówi, że to jest warsztat. Jednak nie jest to warsztat samochodowy, tylko manufaktura, w której z opon robi się sandały. Podchodzimy do stoiska i widzimy jak ze starych opon chłopaki robią obuwie.


Kawałek opony jest przycinany na rozmiar stopy. Na górną część naklejany jest kawałek skóry lub innego materiału, a na koniec wyplatane są kolorowe paski, dzięki którym sandały utrzymują się na nogach.


Końcowy efekt, w różnych rozmiarach ląduje na stoisku przed warsztatem, czyli na oponach czekających na moment, w którym zostaną pocięte na kawałki i przerobione na kolejną partię sandałów. Z tego co widzimy wszystko znajduje tutaj swoje zastosowanie.


Tatu prowadzi nas do wioski. Po drodze pokazuje nam różne rodzaje domów. W zasadzie są trzy rodzaje budowli. Najlepsze, najdroższe i najbardziej stabilne są domy zbudowane z dużych szarych bloków.

Na tego typu domy mogą sobie pozwolić tylko najbogatsi. Często całymi latami ludzie gromadząmateriał do budowy takich domów. Po każdych żniwach ludzie dokupują materiały, aż uzbierają wystarczającą ilość do budowy. Często domy budowane są przez wiele lat. Najpierw buduje się kilka pomieszczeń, a następnie w miarę dostępności materiału dobudowuje się kolejne izby lub wykańcza się te, które zostały wybudowane wcześniej.
Tańszym rozwiązaniem jest budowa domu z czerwonych cegieł,które sprowadzane są z fabryki z Karatu. Domy zbudowane z tego materiału wyglądają solidnie, ale nie są tak trwałe jak domy z szarych bloków. Okazuje się, że jest to tylko pozornie tańsze rozwiązanie, ponieważ popyt na te cegły jest tak duży, że w ostatnim czasie ich cena znacząco wzrosła. Część ludzi rezygnuje z ich kupna i czeka aż uzbiera wystarczającą ilość szarych bloków.


Najtańszym rozwiązaniem są domy z patyków i gliny. Niestety są to nietrwałe konstrukcje, które muszą być odbudowywane co 6 miesięcy. Praktycznie po każdej porze deszczowej mieszkańcu muszą odbudowywać swoje schronienia na nowo. Syzyfowa praca…



Podczas przejścia przez wioskę mamy możliwość zobaczyćplantacje bananów. Podobno w Tanzanii uprawia się ok. 30 rodzajów bananów. Część z nich przeznaczana jest do gotowania, część do jedzenia na surowo, a część zużywana jest do produkcji tzw. „banana beer”, czyli bananowego piwa. Z bananów produkowane jest również wino.


Dotychczas myślałem, że palmy bananowe są wieloletnimi drzewami, które co jakiś czas mają owoce w postaci kiści bananów. Okazuje się,że palma ma owoce tylko jeden raz i po zbiorze jest ścinana, a jej pozostałości (pień, liście) są wykorzystywane do wielu różnych rzeczy w gospodarstwie. Nic się nie marnuje. W kolejnym roku z pnia wyrasta kolejna łodyga, która z czasem rozrasta się do wymiarów sporego drzewa.
Zobaczyliśmy jak rosną banany, teraz czas na sprawdzenie jak smakują w wersji płynnej ;-) Banany wersji owoców próbował chyba każdy z nas. Podczas tego wyjazdu mieliśmy już okazję próbować zupy bananowej z wołowiną. Całość wyglądała mało ciekawie, ale w smaku potrawa była bardzo dobra, a gotowane banany smakowały jak słodkie ziemniaki. Została więc do sprawdzenia trzecia forma spożycia bananów. Tatu prowadzi nas do lokalnego baru, w którym możemy spróbować zarówno bananowego piwa, jak również bananowego wina.


Piwo określane jest tutaj jako „mug beer”Nazwa bierze się stąd, że podawane jest w wielkim kubku, który przekazywany jest z rąk do rąk w trakcie biesiady. Piwo produkowane jest tutaj powszechnie domowymi sposobami. Najpierw banany gotuje się przez 8 godzin. Następnie, po odcedzeniu bananowych resztek, pozostały sok poddawany jest fermentacji przez kolejnych 7 dni. Powstały napój jest filtrowany i nadaje się do spożycia. Powstała mikstura ma ok. 1,5% alkoholu. Wino bananowe ma ok. 10%.

Po tym teoretycznym wstępie przechodzimy do degustacji. Tatu chwyta w obie ręce kubeł z bananowym piwem, dmucha w kożuch bananowych farfocli i upija odrobinę płynu. Patrząc na kubek myślę sobie – sraczka gwarantowana. Krystian z przerażeniem w oczach mruczy pod nosem „meningokoki”. Twardo jednak dmuchamy w kubeł i pijemy brązowawą breję.


Smak, jak to smak – sfermentowane banany i tyle ;-) Z piwem to ma tyle wspólnego, co bananowe wino z winem produkowanym z winogron ;-) Jednak z obu trunków chyba bardziej smakowało nam to wino. Może dlatego, że było mocniejsze ;-)

Na koniec wycieczki Tatu zabiera nas jeszcze na lokalny targ, czyli miejsce, którego na żadnym wyjeździe nie można pominąć ;-) Na„dzień dobry” obskakują nas sprzedawcy błyskotek i innych naszyjników. Widać,że sprzedawcy są doświadczeni, bo po 5 sekundach rozmowy tytułują nas swoimi przyjaciółmi ;-) My mamy już jednak trochę doświadczenia w negocjacjach, a więc udaje nam się odpowiednio zbić cenę. Później idziemy w inną część rynku – tam, gdzie można kupić lokalne owoce, warzywa i wszelkie inne potrzebne do życia produkty.










Po wyjściu z targu obskakują nas dzieciaki, a my niestety nic nie mamy. Lizaki niestety zostały w plecaku w samochodzie… Mówię Tatu, że jest nam przykro, ale nic ze sobą nie mamy dla dzieci. Na co dziewczyna odpowiada,że turyści nie powinni rozdawać dzieciom pieniędzy, słodyczy i innych rzeczy, bo to tylko uczy ich żebrania i wyciągania ręki jak tylko na horyzoncie pojawi się biały turysta. Tatu mówi, że wszelkie podarunki są mile widziane np. w szkole, ale rozdawanie rzeczy na ulicy w żaden sposób nie pomaga dzieciom. Osobiści miałem podobne wnioski z wcześniejszych wyjazdów i też uważam, że „one dollar policy” (czyli rozdawanie przysłowiowego jednego dolara) jest drogąprowadzącą donikąd.
To była bardzo ciekawa wycieczka. Dzięki Tatu udało nam sięwejść i zajrzeć tam, gdzie normalnie byśmy nie weszli. Dziewczyna pokazała namżycie w tej miejscowości takie jakim ono jest. Bez koloryzowania i użalania sięnad tym jak jest ciężko. Bardzo nam się podobała taka forma zwiedzania i w pełni usatysfakcjonowani wróciliśmy do Arushy. Jednocześnie zamykamy pierwszączęść naszej wyprawy. Wieczorem przylatuje Ola, która dołączy do naszego zespołu i jutro ruszamy już w kierunku Kilimanjaro!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz