Widok nieziemski. Plaża z drobniusieńkim piaskiem, a do tego turkusowa woda, na której kołyszą się drewniane łodzie.
Rzucamy nasze brudne i śmierdzące plecaki, chwytamy kąpielówki i prawie biegniemy w kierunku wody. W takiej wodzie to można pływać! Ciepła i przejrzysta – czysta przyjemność J
Płynę sobie w masce i chlapię radośnie płetwami. Wypatruję
jakiegoś morskiego życia. Co chwilę czuję jednak na skórze jakby ukłucia –
słabsze i mocniejsze. Co jest do cholery? Uczulenie mam na wodę, czy co? Dzięki
masce udaje mi się szybko zobaczyć przyczynę tych drobnych poparzeń – meduzy!
Od cholery małych i dużych żelowych stworzeń, ciągnących za sobą parzydełka. Co
zrobić… Hakuna Matata. W tym miejscu zbyt długo nie da się popływać ;-)
Siedzimy sobie na plaży i zastanawiamy się co tu dalej
robić. Okazuje się, że na Zanzibar w zasadzie można pojechać bez żadnego planu.
Lokalesi szybko namierzą nowego białasa i zorganizują mu czas. Jeszcze nie
zdążyliśmy się w pełni rozejrzeć, a już mamy rezerwację na jednodniowy rejs na
rafę koło wyspy Mnemba. Po kilkunastu minutach siedzenia na plaży mamy już również
zorganizowany wieczór – wypad łódką na snorkling, połączony z oglądaniem
zachodu słońca. Wystarczy tylko wyjść na plażę i się rozejrzeć – naganiacze sami
pojawią się z pomysłami. Trzeba przyznać, że chłopaki są urodzonymi
sprzedawcami. Szybko łapią z białasem kontakt. W ciągu kilkudziesięciu sekund
zawierają przyjaźń. Następnie, jak już jesteśmy ich „Kaka” (bratem), następuje
prezentacja oferty. Zaczynają od najbardziej poważnych zajęć – snorkling na
rafie i inne sporty wodne. Nie? To może transport. U każdego jest najlepszy i
najtańszy. Też nie? Hmm… No to trzeba przejść do lżejszego kalibru… „Bracie –
tu niedaleko mam sklep z pamiątkami. Patrzenie nic nie kosztuje – zapraszam.
Musisz koniecznie zobaczyć jakie skarby czekają na ciebie (i twój portfel). Dla
ciebie mam specjalną ofertę. Zobacz – tu mam przykładowe wisiorki. Po ile? Ooo!
Przyjacielu! Dla ciebie mam super price! 15 USD za sztukę”. Oglądamy te
paciorki i z uśmiechem odpowiadam - „Dzięki
przyjacielu, ale to co mieliśmy już kupić, to już kupiliśmy”. Sprzedawca nie
daje jednak za wygraną - „Ale proszę cię zobacz. Te wisiorki są specjalne…”. „Nie
chcę wisiorków, co masz jeszcze?” – kontynuuję rozmowę jakby od niechcenia. Chłopak
podskakuje i pokazuje nam obrazki zrobione z liści bananowca. Oglądamy,
podziwiamy, ale po usłyszeniu ceny dziękujemy naszemu „przyjacielowi” i idziemy
dalej. Nasz „przyjaciel” nie daje jednak za wygraną, idzie za nami i woła – „My
friend, my friend – tell your price! Jesteśmy w Afryce. Tu się rozmawia! Powiedz
mi swoją cenę!”. „5 USD za sztukę” – odpowiadam. „Ooo… To za mało!” – robi smutną
minę i rzuca w powietrze - „12 USD”. „Nie mój przyjacielu” – odpowiadam,
wzruszając ramionami. „To weź 2 za 10 USD” – próbuje chłopak. „Dwa mogę wziąć,
ale za 10 tysięcy szylingów.” – odpowiadam i robię obojętną minę. Chłopak
widzi, że dużo więcej nie ugra. Jednocześnie poświęcił czas i aż grzech wypuścić
klienta z ręki. Szybko wyciąga obrazki i mówi – „Wybierz sobie takie, które ci
się podobają”. Dobijamy targu i kupujemy dwa obrazki, które miały kosztować 15
USD za sztukę. Ostatecznie płacimy równowartość 6,4 USD za dwa, a i tak wiem,
że chłopak zrobił dobry interes.
Na plaży można spotkać też wiele ciekawych postaci. Poza
białasami wyróżniającymi się osobami są rastamani i Masajowie.
Jeden z rastamanów czyścił na brzegu oceanu rybę.
Podeszliśmy żeby zobaczyć co robi, a ten na widok starszego pana z młodym
chłopakiem (bez wątpienia postrzegali nas tutaj jako parę gejów i mało kto
wierzył, że jesteśmy ojcem i synem ;-) krótko powiedział dwa słowa zakończone
znakiem zapytania – „Hash, Marihuana?”. Kolejny rastaman zaczął nas zapraszać
na imprezę – „Jutro. Jutro wieczorem robię party na plaży. Przyjdźcie. Będzie z
200 osób! Niezła zabawa. Jakbyście czegoś potrzebowali (mówiąc to przykłada dwa
palce do ust), to dajcie mi wcześniej znać. Wszystko da się załatwić. Hakuna
Matata” – kończy ze szczerbatym uśmiechem.
Swoistą ciekawostką na plaży są też Masajowie. Jak wiadomo
jest to plemię koczownicze, które przemieszcza się z miejsca na miejsca. Jak
widać na plażę też dotarli. W okularach słonecznych, sportowym obuwiu i lśniącym
w słońcu zegarku na nadgarstku. Najwyraźniej są tu na wakacjach ;-) Od samego
ranka przemierzają plażę w prawo i w lewo. W końcu to plemię przemieszczające
się i w jednym miejscu długo nie posiedzą. Zanzibarscy Masajowie w przeciwieństwie
do swoich braci z kontynentu nie pasą bydła. Oni pasą się na portfelach turystów,
sprzedając im wszystko co się da. Okazuje się, że zanzibarski Masaj ma tyle
wspólnego z prawdziwymi Masajami, co sopocki oscypek z Tatrami ;-)
Popołudnie upływa nam zatem na tego typu obserwacjach,
kąpielach w oceanie, podziwianiu widoków i życia toczącego się na brzegu oceanu.
Wieczorny snorkling był rzeczywiście udany. Zachód słońca
też. Jednak tutaj jest to krótki zachód słońca. Wielka czerwona kula szybko się
obniża, wpada do wody i robi się noc J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz