poniedziałek, 15 października 2012

Kilimanjaro, dzień 6 - Mweka Exit Gate

(13.09.12) Budzimy się jeszcze przed świtem. Na dworze zimno jak cholera, ale mnie z ciepłego śpiworka wygania w najbliższe krzaki. Niestety na samej końcówce naszego trekkingu złapałem jakąś bakterię i od wczorajszego wieczoru telepie mnie potwornie… Sterylnych warunków do przygotowywania jedzenia i picia nie było tutaj od początku i w sumie dziwię się, że jakieś cholerstwo złapało mnie dopiero teraz. Na szczęście mam ze sobą całą apteczkę ze sprawdzonymi wcześniej lekami i jak w Boliwii mnie postawiło na nogi, to tutaj też da radę (mam taką nadzieję…)

Poranna sceneria jest niesamowita.
 
Z jednej strony Kilimanjaro z przyklejonymi do szczytu lodowcami, a z drugiej strony dywan chmur rozciągnięty kilkaset metrów poniżej nas.
 
Stoimy z Olą i z uśmiechem podziwiamy widoki. Dla takich chwil się żyje. Nasze estetyczne doznania przerywa Krystian wychodzący z krzaków: „To była najpiękniejsza toaleta w moim życiu” – mówi. „A co? Takie widoki, że aż się nie chciało skończyć srać?” – odpowiadam pytaniem ;-) Czyli doszliśmy do momentu wyprawy, w którym można nas już sklasyfikować w kategorii górskich żuli ;-)
W dobrych humorach zaczęliśmy schodzić w kierunku Mweka Exit Gate. W oddali słyszymy piosenkę, którą jeden z zespołów śpiewa na pożegnanie z Górą:

Jambo!
Jambo Bwana!
Habari gani
Mzuri Sana
Wageni
Mwakaribishwa
Kilimanjaro
Hakuna Matata…
Tembea pole pole
Hakuna matata
Utafika salama
Hakuna matata
Kunywa maji mengi
Hakuna matata


Do zejścia mamy ponad 2000 m. Niby prosty szlak – prawie jak po schodach przez dżunglę.
 
 
Góra nie odpuszcza jednak do samego końca. Po dojściu do granicy lasu rozpadało się i szlak zamienił się w błotnistą ślizgawkę…

Całą tą naszą przygodę można podsumować jednym stwierdzeniem: Góra skopała nam nieźle tyłki! Wszyscy zgodnie potwierdzamy, że to było bardzo ciężkie wejście. Na Kilimanjaro nie ma technicznych trudności górskich. Jest to w pełni szczyt trekkingowy, ale jest to bardzo wymagająca góra i z tego co słyszeliśmy zdarzają się tu wypadki śmiertelne nawet wśród doświadczonych osób. Nam udało się szczęśliwie dojść do samego końca.
 
 
Zmęczeni, brudni, styrani trekkingiem i dolegliwościami, ze sraczką gigantem, ale z uśmiechem na twarzach. I to jest najważniejsze J Ola, Krystian – dzięki za kawał fajnej przygody!

Pozostało nam już tylko odebranie certyfikatów potwierdzających zdobycie szczytu. Na dole Frank dwoi się i troi żeby nam pomóc w załatwieniu papierów. Wszyscy jesteśmy jednak na niego tak wkurzeni, że nie robią na nas wrażenia jego starania i tylko czekamy aż rozpocznie rozmowę o napiwkach dla ekipy. Nie wiem skąd się to wzięło, ale zgodnie z tutejszym zwyczajem napiwek na końcu trekkingu jest podstawowym źródłem wynagrodzenia tragarzy. Jesteśmy mocno rozczarowani organizacją najważniejszych momentów trekkingu, ale w zasadzie dotyczy to działalności Franka, który naszym zdaniem kompletnie się nie sprawdził w roli lidera zespołu. Osobiście jestem też wkurzony, że pomimo ustaleń z agencją na trekking nie poszedł z nami Sifuel, którego rekomendowało nam kilka osób. Decydując się na wybór agencji kompletnie nie miało dla mnie znaczenia z jaką agencją idziemy. Kierowałem się opiniami na temat konkretnego przewodnika. Na miejscu okazało się jednak, że dostaliśmy niespodziewane zastępstwo… Jest to dla mnie nauczka na przyszłość żeby w umowie z imienia i nazwiska wskazać przewodnika, z którym chce się iść. Dla mnie w górach nie jest ważna firma organizująca wyjście, ale człowiek, z którym się w góry idzie. Frank dołączył zatem do grona osób, z którymi nigdy już w góry nie pójdę.
Końcówka naszej wycieczki nie jest dla naszego ulubieńca zbyt przyjemna. W ramach podsumowania wygarniamy mu wszystkie nasze żale. Tragarze obserwując naszą wymianę zdań widzą, że sytuacja jest napięta. Szopkę kończymy stwierdzeniem, że cała kasa jest dla tragarzy z wyłączeniem Franka. Nie życzymy sobie aby jakiekolwiek dodatkowe pieniądze trafiły do jego kieszeni. Tragarze z okrzykiem radości rzucili się na biednego Yasina, któremu wręczyliśmy pieniądze do podziału.

Wieść o naszym niezadowoleniu z Franka szybko dotarła do szefostwa agencji. W drodze powrotnej czekała na nas żona właściciela. Kobieta zaczęła się tłumaczyć i nas przepraszać. Z tego co mówiła wynikało, że z Frankiem były już problemy wcześniej – facet miał skłonności do sięgania po butelkę. Podobno pełen skruchy prosił o szansę, ale najwyraźniej ją zmarnował…

Po południu dotarliśmy do Arushy. W hotelu bierzemy pierwszy od 6 dni prysznic. Woda jest letnia, ale nie ma to żadnego znaczenia. Na co dzień nie doceniamy tego co mamy na wyciągnięcie ręki ;-)
Zbieramy nasze graty i rozjeżdżamy się w swoje strony. Ola wraca już do Polski, a przed nami ostatnia część tego wyjazdu – Zanzibar! J

1 komentarz:

  1. Gratuluję szczęśliwego wejścia (i zejścia!!!)

    ps. Marcin, to ile Ci jeszcze zostało do korony..? ;-)

    OdpowiedzUsuń