wtorek, 30 października 2012

Odpływ i niezły odlot


(16.09.12) To już nasz ostatni dzień na Zanzibarze. Mamy jeszcze kilka godzin, więc wybieramy się na plażę, żeby skorzystać z uroków ciepłej wody. Problem jednak polega na tym, że woda uciekła i to daleko. Właśnie trwa odpływ, który odsłonił kilkaset metrów dna, które po południu i wieczorem było pod wodą.

Jest to idealny czas dla wszelkiej maści zbieraczy. Krystian zbiera muszelki, a ja kolekcjonuję zdjęcia tego co sam znajdę oraz zdjęcia tych, którzy zbierają. Okazuje się, że plaża na Zanzibarze jest ciekawa o każdej porze dnia i nocy J











 
Przychodzi niestety czas powrotu, który okazuje się dużo bardziej skomplikowany niż nam się wydawało. Co prawda bez problemów docieramy na lotnisko, ale lot jest oczywiście opóźniony. Poza tym ciężko się dogadać z obsługą na lotnisku. Nie ma praktycznie żadnej informacji. Ludzie siedzą stłoczeni w jakiejś poczekalni bez klimatyzacji i wiatraków (a mamy wrażenie, że w słońcu temperatura dochodzi do 50 stopni). Burdel taki, że aż ręce opadają. Nawet nie jestem pewien, czy nasze bagaże zostały właściwie nadane. Łapię kontakt wzrokowy z chłopakiem po drugiej stronie okienka. Zrozumiał przekaz wzrokowy. Przeprowadził nas przez jakąś bramkę pod pretekstem sprawdzenia zawartości bagażu. Robimy „uścisk” dłoni z dolarową wkładką i już mam pewność, że nasze bagaże trafią we właściwe miejsce. Na naszych oczach wjeżdżają na taśmę…
Na lotnisku jest tylko jedna bramka do prześwietleń. Kolejka oczekujących ludzi ciągnie się po horyzont, a pracownicy lotniska z ważnymi minami pracują z szybkością „hakuna matata”. Oglądam bilet, na którym mam napisane, że linia lotnicza nie ponosi odpowiedzialności za to, że ktoś się spóźni na boarding… Przez kolejną godzinę siedzimy w sali czekając aż człowiek przy drzwiach krzyknie, że przyleciał nasz samolot. Każdy jego mało zrozumiały okrzyk powoduje, że ludzie rzucają się w kierunku wyjścia, sprawdzając czy to przypadkiem nie jest ich samolot. Po kilku fałszywych alarmach, w końcu przychodzi nasza kolej.


Wsiadamy do samolotu i po chwili lecimy w kierunku stolicy Tanzanii - Dar Es Salam. Tam mamy się przesiąść na kolejny samolot. Wysiadamy na lotnisku, gdzie na wejściu dowiadujemy się, że lepiej będzie jeżeli sprawdzimy, czy nasze bagaże przez przypadek nie wyjadą na pasie razem z innymi bagażami, pomimo że powinny być automatycznie przeładowane na kolejny samolot. Korzystając z sugestii pani z obsługi, stajemy przy pasie transmisyjnym i czekamy na bagaże. Wyjeżdża jedna walizka, potem druga, trzecia… Następnie wyjeżdża mydelniczka, co wywołało salwę śmiechu wśród oczekujących J Nasze bagaże też wyjechały. Jak już wyjechały, to na wszelki wypadek wzięliśmy je ze sobą. Jakimiś dziwnymi, pokręconymi i zapuszczonymi korytarzami docieramy do kolejnej odprawy. Paszport, bilet, gatka szmatka… „A dlaczego macie bagaże?” – pyta się kobieta. „Bo wyjechały” „Ale nie powinny” – z uporem powtarza kobieta. „Ale wyjechały, to je wzięliśmy”. „Ok – to je nadajcie jeszcze raz” Hakuna matata…

Pomimo, że jesteśmy na lotnisku w stolicy kraju, burdel panuje tu tylko odrobinę mniejszy niż na Zanzibarze… Na wydruku internetowym mamy podaną jedną godzinę odlotu, na bilecie drugą, a na tablicy informacyjnej wiszącej nad Gate 5 – trzecią. W zasadzie to nie wiadomo kiedy przyleci i odleci samolot. Zero informacji. Na wyświetlaczu od czasu do czasu pojawia się tylko informacja: „System in testing. Please verify information using usuall channels” J Brzmi to jak jakiś żart.

Na lotnisko Kilimanjaro dolatujemy z ponad 3 godzinnym opóźnieniem. Po krótkim noclegu w Arusha, ruszamy dalej. (17.09.12) Tym razem szwajcarskimi liniami lotniczymi. Ufff… Tu już wszystko powinno być jak w zegarku. Wsiadamy do samolotu, rozsiadamy się wygodnie i na początek powrotnego lotu otrzymujemy piękny prezent – widok na Kilimanjaro J Kwa weri najwyższa góro Afryki!
 
 
Jednak to nie koniec naszego kontaktu z Afryką. Okazuje się, że będziemy mieć międzylądowanie w Mombasie. Każą nam wyjść na lotnisku w Kenii, a tam ponownie zderzenie z chaosem informacyjnym i zamieszanie. Nawet nie wiadomo gdzie mamy pójść i o której wystartuje nasz samolot. Masakra jakaś. Siedzimy na tym lotnisku ze 2 godziny. Ja już normalnie orła wywijam, a tu jeszcze główny przelot przed nami…
Po raz 4 wsiadamy do samolotu i lecimy nad Afryką do domu. Piękne widoki pod nami. Na pustynię można patrzeć z góry godzinami. Niby nic tam nie ma, a krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie. Inspirujący widok ;-). Może kiedyś tu wrócę, żeby na wielbłądach pojeździć? ;-)

 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz