Wołam Yasina i pytam się, czy ktoś ze mną pójdzie. W
odpowiedzi słyszę, że on ze mną pójdzie, tylko potrzebuje 5 minut żeby się
ubrać. Cieszę się, bo mam do tego chłopaka zaufanie. Ruszamy bardzo powoli do
góry. Tak wolno to chyba jeszcze w życiu nie szedłem. Metr po metrze idziemy do
góry. Czuję się całkiem OK, ale czuję się cholernie słaby. Poza tym ostatni
posiłek jadłem kilkanaście godzin temu. Po godzinie marszu czuję, że zaczyna
mnie boleć głowa. Po krótkim odpoczynku łapię właściwy rytm i idziemy dalej.
Pogoda jest rewelacyjna. Jest zimno, ale to mi odpowiada, ponieważ chłód nocy
działa na mnie orzeźwiająco. Nie ma wiatru i niebo jest bezchmurne, dzięki czemu
możemy podziwiać gwiazdy, które wiszą tuż nad naszymi głowami. Pięknie jest.
Idziemy coraz wyżej. Yasin idzie przede mną, pilnując
właściwego rytmu. Staram się nie myśleć ile mamy jeszcze podejścia, tylko
wpatruję się w jego żółte buty. Krok po kroku idziemy dalej. Pomimo naszego
ślimaczego tempa mijamy po drodze część osób. Kilku trekkersów się wycofuje i
schodzi na dół z przewodnikami. My idziemy dalej.
W oddali widzę jasny zarys lodowca. W pewnym momencie wydaje
mi się, że słyszę głos Oli. Cholera. Niedobrze. Chyba zaczynam mieć omamy
słuchowe… Po chwili Yasin chwyta mnie za rękę i wskazuje do góry – tak przed
nami idzie nasza ekipa! J
Mija kolejne pół godziny zanim do nich dochodzę. Ola z Krystianem siedzą na
kamieniach i odpoczywają. Siadam obok nich i mówię: „Co się tak opierdalacie na
tym podejściu?”. „Ooo! Macin! Jak fajnie, że jednak poszedłeś, bo tu u nas taka
grobowa atmosfera się zrobiła.” – słyszę od Oli. Rozmawiamy z Olą, Yasin
rozmawia z przewodnikami, a mój ojciec jeszcze nie zauważył, że siedzę obok
niego ;-) Dopiero jak go dwa razy klepnąłem po ramieniu odwrócił się i z
szeroko otwartymi oczami spojrzał na mnie. „Marcinek?! O jak fajnie!” – zaczął mnie
ściskać i cieszyć się jak dziecko.
Chwilę pogadaliśmy. Ola i Krystian wypili do końca Red
Bulla, którego dostali od Franka. Ja natomiast wypiłem kubek ciepłej herbaty –
Red Bull na tej wysokości jak dla mnie nie jest w pełni trafionym pomysłem. Ekipa zebrała się i poszła dalej. Natomiast ja siedzę i siedzę. Po dogonieniu Oli i Krystiana mam wrażenie, że uszło ze mnie powietrze i nie mam już siły. Mówię do Yasina, że nie dam rady iść dalej. Fajnie było, ale schodzimy na dół. Yasin kręci głową. Pytam się go, czy jeszcze daleko i ile mamy jeszcze metrów do szczytu – 200? Yasin odpowiada: „No, Martin. Not far. We go. Pole, pole. Slow is good. We go Martin, we go.”
Zbieram w sobie siły, wstaję i idę dalej. Znowu krok po
kroku przesuwamy się do góry. W międzyczasie zaczyna świtać. Pierwsze promienie
słoneczne przebiły się od dołu przez chmury, co wyzwoliło u mnie nową energię.
Dochodzimy do Stella Point na krawędzi krateru. Cieszę się z
dojścia do tego miejsca, ale jednocześnie opadam z sił patrząc na wysokość
napisaną na tablicy – 5756 m.npm…
Oznacza to, że do szczytu mamy jeszcze prawie
140 m… Krystek czekał na mnie w tym miejscu i razem patrzymy w kierunku
najwyżej położonego punktu na koronie krateru. Jest prawie na wyciągnięcie
ręki, ale mam wrażenie, że jest tak daleko, że nie dam rady tam dojść. Krok po
kroku przesuwamy się do góry. Po lewej stronie mijamy piękny lodowiec, a w
zasadzie to co z niego jeszcze zostało.
Krystian zostaje trochę z tyłu. Z każdym
metrem jest coraz ciężej. Teren jest wręcz płaski, ale po każdych kilku krokach
muszę się zatrzymać żeby złapać i wyrównać oddech. W pewnym momencie czuję na
plecach rękę Yasina – delikatnie pcha mnie do przodu. „Go Martin, go – it’s not
far” – słyszę. „Z rozpędu” dotaczam się do końca, gdzie spotykam Olę.
Uściskaliśmy się, po czym Ola schodzi na dół. Mówi, że się źle czuje i zbiera
jej się na wymioty. Ok – ja poczekam na Krystiana i tak jak zaplanowaliśmy,
razem zrobimy sobie zdjęcie przy tablicy na Uhuru Peak. Na szczyt dotarłem o
8.18, usiadłem na kamieniu czekając na Krystiana. Po 20 min. zacząłem się obawiać,
że coś mu się stało. W końcu zobaczyłem go na horyzoncie. Wyglądał jakby był 10
lat starszy. Ledwo stał na nogach. Ale go siekło na końcówce! Krystek był tak
zamroczony, że ledwo kontaktował, co do niego mówiłem.
Zrobiliśmy szybką serię pamiątkowych fotek przy nowej
tablicy. Stare nierówne deski, które jak dla mnie były symbolem tego miejsca,
zostały zastąpione nową tablicą. 5895 m.npm. udało nam się! J
Teraz trzeba bezpiecznie i możliwie szybko zejść na dół.
Krystek na szczycie był w fatalnym stanie. Na szczęście ja już się lepiej
czułem po kolejnej dawce Diuriamidu. Zaczęliśmy w trójkę sprowadzać mojego ojca
na dół. Droga powrotna była cholernie długa. Krystian co kilka kroków chciał się
zatrzymywać i nawet chciał się na chwilę zdrzemnąć.
O nie! W takim stanie nie
pozwolę ci zasnąć, bo się jeszcze nie obudzisz! Praktycznie całą drogę Ima
prowadził go za rękę, a my z Yasinem ich asekurowaliśmy. Do obozu dotarliśmy dopiero po 13.
Ola już leżała w
namiocie, ale też czuła się fatalnie. Mówiła, że prawie przez całe zejście
wymiotowała, czując w ustach smak Red Bulla… Przybiliśmy sobie wszyscy „piątki”. Udało się. Weszliśmy i
zeszliśmy. Co prawda na sam dół mamy jeszcze kawał drogi, ale w obozie 4 ja
czuję się prawie jak na dole. Dla każdego z nas to wejście było bardzo trudne.
Niestety nasz główny przewodnik kompletnie się nie sprawdził w kluczowych
momentach. Najzwyczajniej w świecie dał dupy. Po raz kolejny sprawdziła się
stara zasada – w górach trzeba być samodzielnym. Na szczęście udało nam się
zejść bezpiecznie na dół i z każdą godziną spędzoną w obozie 4 czujemy się
trochę lepiej. Najchętniej zostalibyśmy tutaj na noc, ale musimy zejść dzisiaj
jeszcze niżej. Schodzimy do Millenium Camp – na wysokości 3900 m.npm.
zaczęliśmy się czuć bardzo dobrze – żadnych problemów z oddychaniem, żadnego
bólu głowy. Nic ;-) Pomimo niewygodnego terenu wyspaliśmy się rewelacjnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz