sobota, 13 października 2012

Kilimanjaro, dzień 5 - No Martin! We go! Pole, pole...

(11/12.09.12) Przez kilka godzin próbujemy się jeszcze przespać. W zasadzie to leżymy w śpiworach w letargu próbując się trochę zregenerować. Ok. 23 ekipa zaczyna się zbierać. Krótka krzątanina, gorąca herbata i już ich nie ma… Czuję się już trochę lepiej, ale jestem potwornie osłabiony… Najważniejsze, że zeszła mi już opuchlizna z twarzy i mogę normalnie oddychać. W mojej głowie toczy się prawdziwa batalia. „Rozsądek” tłumaczy mi: „Wejście na szczyt to dopiero połowa drogi. Dobrze wiesz, że trzeba jeszcze zejść, a ty nie masz siły żeby wyjść z namiotu żeby się wysikać. Daj spokój. Nie warto ryzykować. Wychodzenie w takim stanie nie jest bezpieczne ani dla ciebie, ani dla zespołu. Przecież wiesz, że najwięcej wypadków jest podczas zejścia…”. Dla odmiany „TDNKPGNT” (Ta Druga Natura, Która Pcha Gdzie Nie Trzeba) podjudza: „Stary. Ty rezygnujesz bez walki? Już się lepiej czujesz. Może spróbujesz? Tyle czasu przygotowywałeś się do tego wyjazdu i nawet nie spróbujesz?”. „Rozsądek” na to odpowiada: „Góra stała tyle lat, to jeszcze trochę postoi. Następnym razem wejdziesz.” No i leżę sobie w tym śpiworze i prowadzę ze sobą wewnętrzny dialog. Ostatecznie decyduję się na kompromis. Dochodzę do wniosku, że spróbuję wyjść i jeżeli będę się źle czuć, to najwyżej usiądę, popatrzę sobie na gwiazdy i wrócę. Kilka razy zdarzało mi się wycofywać ze względu na złe warunki, tak więc nie jest to dla mnie problem.

Wołam Yasina i pytam się, czy ktoś ze mną pójdzie. W odpowiedzi słyszę, że on ze mną pójdzie, tylko potrzebuje 5 minut żeby się ubrać. Cieszę się, bo mam do tego chłopaka zaufanie. Ruszamy bardzo powoli do góry. Tak wolno to chyba jeszcze w życiu nie szedłem. Metr po metrze idziemy do góry. Czuję się całkiem OK, ale czuję się cholernie słaby. Poza tym ostatni posiłek jadłem kilkanaście godzin temu. Po godzinie marszu czuję, że zaczyna mnie boleć głowa. Po krótkim odpoczynku łapię właściwy rytm i idziemy dalej. Pogoda jest rewelacyjna. Jest zimno, ale to mi odpowiada, ponieważ chłód nocy działa na mnie orzeźwiająco. Nie ma wiatru i niebo jest bezchmurne, dzięki czemu możemy podziwiać gwiazdy, które wiszą tuż nad naszymi głowami. Pięknie jest.
Idziemy coraz wyżej. Yasin idzie przede mną, pilnując właściwego rytmu. Staram się nie myśleć ile mamy jeszcze podejścia, tylko wpatruję się w jego żółte buty. Krok po kroku idziemy dalej. Pomimo naszego ślimaczego tempa mijamy po drodze część osób. Kilku trekkersów się wycofuje i schodzi na dół z przewodnikami. My idziemy dalej.

W oddali widzę jasny zarys lodowca. W pewnym momencie wydaje mi się, że słyszę głos Oli. Cholera. Niedobrze. Chyba zaczynam mieć omamy słuchowe… Po chwili Yasin chwyta mnie za rękę i wskazuje do góry – tak przed nami idzie nasza ekipa! J Mija kolejne pół godziny zanim do nich dochodzę. Ola z Krystianem siedzą na kamieniach i odpoczywają. Siadam obok nich i mówię: „Co się tak opierdalacie na tym podejściu?”. „Ooo! Macin! Jak fajnie, że jednak poszedłeś, bo tu u nas taka grobowa atmosfera się zrobiła.” – słyszę od Oli. Rozmawiamy z Olą, Yasin rozmawia z przewodnikami, a mój ojciec jeszcze nie zauważył, że siedzę obok niego ;-) Dopiero jak go dwa razy klepnąłem po ramieniu odwrócił się i z szeroko otwartymi oczami spojrzał na mnie. „Marcinek?! O jak fajnie!” – zaczął mnie ściskać i cieszyć się jak dziecko.
Chwilę pogadaliśmy. Ola i Krystian wypili do końca Red Bulla, którego dostali od Franka. Ja natomiast wypiłem kubek ciepłej herbaty – Red Bull na tej wysokości jak dla mnie nie jest w pełni trafionym pomysłem.

Ekipa zebrała się i poszła dalej. Natomiast ja siedzę i siedzę. Po dogonieniu Oli i Krystiana mam wrażenie, że uszło ze mnie powietrze i nie mam już siły. Mówię do Yasina, że nie dam rady iść dalej. Fajnie było, ale schodzimy na dół. Yasin kręci głową. Pytam się go, czy jeszcze daleko i ile mamy jeszcze metrów do szczytu – 200? Yasin odpowiada: „No, Martin. Not far. We go. Pole, pole. Slow is good. We go Martin, we go.”

Zbieram w sobie siły, wstaję i idę dalej. Znowu krok po kroku przesuwamy się do góry. W międzyczasie zaczyna świtać. Pierwsze promienie słoneczne przebiły się od dołu przez chmury, co wyzwoliło u mnie nową energię.

Dochodzimy do Stella Point na krawędzi krateru. Cieszę się z dojścia do tego miejsca, ale jednocześnie opadam z sił patrząc na wysokość napisaną na tablicy – 5756 m.npm…
 
Oznacza to, że do szczytu mamy jeszcze prawie 140 m… Krystek czekał na mnie w tym miejscu i razem patrzymy w kierunku najwyżej położonego punktu na koronie krateru. Jest prawie na wyciągnięcie ręki, ale mam wrażenie, że jest tak daleko, że nie dam rady tam dojść. Krok po kroku przesuwamy się do góry. Po lewej stronie mijamy piękny lodowiec, a w zasadzie to co z niego jeszcze zostało.
 
 
Krystian zostaje trochę z tyłu. Z każdym metrem jest coraz ciężej. Teren jest wręcz płaski, ale po każdych kilku krokach muszę się zatrzymać żeby złapać i wyrównać oddech. W pewnym momencie czuję na plecach rękę Yasina – delikatnie pcha mnie do przodu. „Go Martin, go – it’s not far” – słyszę. „Z rozpędu” dotaczam się do końca, gdzie spotykam Olę. Uściskaliśmy się, po czym Ola schodzi na dół. Mówi, że się źle czuje i zbiera jej się na wymioty. Ok – ja poczekam na Krystiana i tak jak zaplanowaliśmy, razem zrobimy sobie zdjęcie przy tablicy na Uhuru Peak. Na szczyt dotarłem o 8.18, usiadłem na kamieniu czekając na Krystiana. Po 20 min. zacząłem się obawiać, że coś mu się stało. W końcu zobaczyłem go na horyzoncie. Wyglądał jakby był 10 lat starszy. Ledwo stał na nogach. Ale go siekło na końcówce! Krystek był tak zamroczony, że ledwo kontaktował, co do niego mówiłem.
 
Zrobiliśmy szybką serię pamiątkowych fotek przy nowej tablicy. Stare nierówne deski, które jak dla mnie były symbolem tego miejsca, zostały zastąpione nową tablicą. 5895 m.npm. udało nam się! J

 

Teraz trzeba bezpiecznie i możliwie szybko zejść na dół. Krystek na szczycie był w fatalnym stanie. Na szczęście ja już się lepiej czułem po kolejnej dawce Diuriamidu. Zaczęliśmy w trójkę sprowadzać mojego ojca na dół. Droga powrotna była cholernie długa. Krystian co kilka kroków chciał się zatrzymywać i nawet chciał się na chwilę zdrzemnąć.
 
O nie! W takim stanie nie pozwolę ci zasnąć, bo się jeszcze nie obudzisz! Praktycznie całą drogę Ima prowadził go za rękę, a my z Yasinem ich asekurowaliśmy. Do obozu dotarliśmy dopiero po 13.
 
Ola już leżała w namiocie, ale też czuła się fatalnie. Mówiła, że prawie przez całe zejście wymiotowała, czując w ustach smak Red Bulla… Przybiliśmy sobie wszyscy „piątki”. Udało się. Weszliśmy i zeszliśmy. Co prawda na sam dół mamy jeszcze kawał drogi, ale w obozie 4 ja czuję się prawie jak na dole. Dla każdego z nas to wejście było bardzo trudne. Niestety nasz główny przewodnik kompletnie się nie sprawdził w kluczowych momentach. Najzwyczajniej w świecie dał dupy. Po raz kolejny sprawdziła się stara zasada – w górach trzeba być samodzielnym. Na szczęście udało nam się zejść bezpiecznie na dół i z każdą godziną spędzoną w obozie 4 czujemy się trochę lepiej. Najchętniej zostalibyśmy tutaj na noc, ale musimy zejść dzisiaj jeszcze niżej. Schodzimy do Millenium Camp – na wysokości 3900 m.npm. zaczęliśmy się czuć bardzo dobrze – żadnych problemów z oddychaniem, żadnego bólu głowy. Nic ;-) Pomimo niewygodnego terenu wyspaliśmy się rewelacjnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz