środa, 10 października 2012

Kilimanjaro, dzień 4 - A miało być tak pięknie…

(11.09.12) Mój poranek rozpoczął się jeszcze przed dzwonkiem budzika. Wyskakuję ze śpiwora, zakładam lodowate buty i pędzę od jednego śmierdzącego kibelka do drugiego śmierdzącego kibelka. Należy zauważyć, że szybkie przemieszczanie się na tej wysokości jest wyzwaniem, a w tych okolicznościach niestety jest koniecznością;-) W końcu udaje mi się znaleźć wolne miejsce, w którym okazuje się, że jest rewelacyjny zasięg GSM. Wykorzystuję zatem ten czas na odebranie i napisanie kilku wiadomości J Ciekawe swoją drogą jak oni to zrobili, że tylko tutaj jest zasięg?;-)
W nocy było cholernie zimno i cała ziemia pokryta jest szronem, a woda w butelkach, które stały na zewnątrz namiotu jest zamarznięta. Chłód jest tak dotkliwy, że zakładamy na siebie możliwie dużo rzeczy i przygotowujemy się do wyjścia.
 
Dzisiejszy dzień jest bardzo ważny. Mamy dotrzeć do obozu 4, z którego będziemy w nocy atakować szczyt. Biorąc pod uwagę, że atak ma się rozpocząć o północy, chcielibyśmy możliwie szybko dotrzeć do obozu, aby mieć czas na odpoczynek i nabrani sił. Z tego powodu popędzamy naszego przewodnika do wyjścia. Frank nie widzi jednak potrzeby pośpiechu i zapewnia nas, że do Barafu Camp dojdziemy najpóźniej o 15. Skoro tak, to rzeczywiście nie ma pośpiechu. Zgodnie z otrzymanymi informacjami mamy dzisiaj przejść z Barranco Camp (3950 m.npm.) do Barafu Camp (4600 m.npm), z czego największe przewyższenie mamy do pokonania na początku drogi.  
Z daleka Barranco Wall wygląda dosyć stromo, jednak w rzeczywistości ścieżka poprowadzona w skale nie jest zbyt trudna i zaledwie w kilku miejscach wymaga podparcia się rękoma. Nasza Orla Perć jest dużo bardziej wymagająca.
 
Stromy szlak ma tą zaletę, że szybko zdobywamy wysokość i po krótkim czasie jesteśmy już na wysokości 4400 m.npm. Poza tym z góry fajnie widać stare zastygłe strumienie lawy.
 
Po przejściu Barranco Wall zatrzymujemy się na chwilę i podziwiamy główny szczyt Kili oraz Mt Meru (4565 m.npm) – drugą najwyższą górę Tanzanii.
 
Jeszcze 200 m podejścia i powinniśmy być już w obozie. Super! Okazuje się jednak, że nasza droga nie będzie taka prosta i informacje przekazane przez naszego przewodnika nie były w tym zakresie precyzyjne… Szlak prowadzi bowiem w dół i schodzimy kilkaset metrów do poziomu, z którego dzisiaj startowaliśmy.
 
 
Następnie podchodzimy do góry i ponownie schodzimy w dół szlakiem, który ma kilka trochę trudniejszych odcinków. Dla części osób są to na tyle trudne odcinki, że blokują drogę i robią się korki (!). Jedyną możliwością jest obejście tych zatorów bokiem. Patrzę na niektóre osoby i zastanawiam się co ci ludzie tutaj robią ?!? Mam wrażenie, że dla niektórych osób Gubałówka byłaby odpowiednim wyzwaniem…
Przed nami kolejne podejście. Stromym wariantem dochodzimy do Karanga Camp (ok. 4000 m.npm), czyli ponownie jesteśmy na wysokości wczorajszego noclegu. Oznacza to, że cały czas mamy do podejścia 600 m. Wg Franka miało być podejście, krótkie zejście i końcowe podejście do obozu 4, a my tu chodzimy w górę i w dół cały dzień… W Karanga Camp mieliśmy zjeść lunch. Okazało się jednak, że jedzenie nie było gotowe i musieliśmy na nie długo czekać. Hakuna matata. Szkoda tylko czasu, który moglibyśmy w ostatnim obozie poświęcić na odpoczynek i przyzwyczajenie organizmu do wysokości.
W międzyczasie zmienia się pogoda. Przychodzą chmury, robi się zimno i zaczyna sypać gradem. Ola i Krystian czują się dobrze, jednak mi po raz kolejny nie służy zmiana wysokości. Zaczyna mnie boleć głowa i coraz ciężej mi się idzie i oddycha. W efekcie zdobywam kolejne metry z wielkim trudem wisząc co jakiś czas na kijkach trekkingowych. Od samego początku aklimatyzacja przychodzi mi z wielkim trudem i chciałem zacząć brać Diuriamid wcześniej, ale nasz przewodnik stwierdził, że to normalne objawy i żebyśmy brali lek na chorobę wysokościową dopiero jak nam każe. Ok – w końcu to on ma doświadczenie wysokogórskie.  Nigdy wcześniej nie brałem tego leku i nie mam pojęcia jak po nim będzie reagował organizm. Tak więc zakładałem, że lepiej będzie jak bardziej doświadczona osoba powie czy i kiedy go brać. Jednak teraz zaczynam żałować, że nie zacząłem brać Diuriamidu wcześniej…
Do Barafu zostało mi zaledwie 200 m podejścia. Słaniam się na nogach i co kilka metrów muszę odpoczywać. Coraz bardziej zaczynam się zastanawiać, czy dam radę w nocy podejść kolejne 1300 m. Szczególnie w sytuacji, w której mam problemy z podejściem pieprzonych 200 m do wysokości 4600 m.npm. Frank widząc, że mam problem z wysokością mówi mi, że mam w obozie wziąć Diuriamid. Tylko dlaczego do cholery dopiero teraz!?! Mam wrażenie, że powinienem brać ten lek co najmniej od 2 dni. Jak dochodziłem do Lawa Tower, to już czułem się źle i chyba wtedy powinienem już zacząć przyjmować ten lek.
Dochodzę do obozu wyczerpany i jedyne co mnie pcha do przodu to świadomość, że zaraz położę się w śpiworze. Nasze namioty powinny być już postawione, ale okazuje się, że nasz camping nie jest gotowy, ponieważ część towarzystwa zgubiła się we mgle na podejściu. Generalnie jest organizacyjny pierdolnik, a Franka, naszego fantastycznego lidera, gdzieś wcięło. W zasadzie już od ponad 2 godzin powinniśmy odpoczywać i przyjmować płyny, a tragarze dopiero szukają wora z naszym namiotem. Zajmuje im to kolejne pół godziny. Na wyjazd wziąłem swój namiot i przez pierwsze kilka dni rozkładaliśmy i składaliśmy go sami. Porterzy nie czuli się jednak w tej sytuacji komfortowo i przewodnik poprosił nas żebyśmy pozwolili robić to tragarzom. Zgodziłem się na to, ale teraz bardzo żałowałem tej decyzji. Po rozpakowaniu okazało się, że mój namiot jest w opłakanym stanie. Tak brudnego namiotu z zewnątrz i w środku nie miałem jeszcze nigdy. Obraz nędzy i rozpaczy. Nie dość, że jesteśmy ponad 2,5 h w plecy, to jeszcze mam zniszczony namiot. Szlag mnie trafia i jestem wściekły. Taka prosta rzecz – dopilnować żeby organizacyjnie wszystko było dopięte na ostatni guzik przed najważniejszą nocą podczas tej wyprawy! A nasz wspaniały Frank nad niczym nie panuje!
Czuję się fatalnie i ledwo stoję na nogach. Mam wrażenie, że jestem opuchnięty na twarzy. W końcu udaje mi się położyć w namiocie i biorę Diuriamid. Mam jednak problemy z oddychaniem i serce mi wali w klatce piersiowej. Głowa tak mnie boli, że mam wrażenie, że mi zaraz rozsadzi skronie. Na chwilę wychodzę z namiotu za potrzebą. Zrobiło się już zimno i łapią mnie dreszcze. Wracam do namiotu i cały się trzęsę. Nie mogę opanować drgawek i jest mi potwornie zimno. Jednocześnie czuję, że zaczynam mieć wysoką gorączkę. Wołam ojca, który na mój widok się przestraszył. Każę mu z plecaka wyciągnąć worek termiczny i proszę go o pomoc w wejściu do niego razem ze śpiworem. Po kilkunastu minutach robi mi się cieplej, ale cały czas mam problemy z oddychaniem. Z trudem łapię powietrze i co chwilę staram się w siebie wlać ciepłą herbatę. Diuriamid zaczyna działać i ciągle chce mi się sikać. Wychodzenie z namiotu nie ma sensu, a więc poświęcam bidon na rozwiązywanie technicznych problemów. Przez kolejne godziny mam ten sam rytuał – pół litra picia, pół litra siku i tak w kółko. Łącznie przefiltrowałem ok. 3 litrów płynów. Czuję, że zaczyna mi schodzić opuchlizna i powoli zaczynam się czuć lepiej. Niestety jestem potwornie osłabiony i zaczynam godzić się z myślą, że moja przygoda z Kili właśnie się skończyła L W takim stanie moje szanse wejścia na szczyt są równe zero.
 
Rozmawiam o tym z Krystianem i widzę w jego oczach smutek. Nie tak to miało być. Mieliśmy razem stanąć na szczycie – ojciec z synem… Tłumaczę mu, że czuję się fatalnie i nie ma sensu ryzykować mojego zdrowia i ich bezpieczeństwa. Poza tym wejście na szczyt to zaledwie połowa drogi. Trzeba jeszcze zejść, a zejścia są przecież najtrudniejsze. A ja w tej chwili nie mam nawet siły żeby wyjść z namiotu. Jak będzie mi to dane, to jeszcze tu wrócę – góra stoi tak długo, to jeszcze kilka lat postoi. Krystek stwierdza, że to pieprzy i jak ja nie idę, to on też nie idzie. Na co ja stwierdziłem, że jak nie wykorzysta swojej dobrej kondycji i dobrej aklimatyzacji, to mu skopię tyłek jak tyko odzyskam siły. Ostatecznie ustalamy, że ja zostaję, a Krystian z Olą pójdą na szczyt razem z przewodnikami…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz