(11.09.12) Mój poranek rozpoczął się jeszcze przed dzwonkiem
budzika. Wyskakuję ze śpiwora, zakładam lodowate buty i pędzę od jednego
śmierdzącego kibelka do drugiego śmierdzącego kibelka. Należy zauważyć, że
szybkie przemieszczanie się na tej wysokości jest wyzwaniem, a w tych
okolicznościach niestety jest koniecznością;-) W końcu udaje mi się znaleźć
wolne miejsce, w którym okazuje się, że jest rewelacyjny zasięg GSM.
Wykorzystuję zatem ten czas na odebranie i napisanie kilku wiadomości J Ciekawe swoją drogą
jak oni to zrobili, że tylko tutaj jest zasięg?;-)
W nocy było cholernie zimno i cała ziemia pokryta jest
szronem, a woda w butelkach, które stały na zewnątrz namiotu jest zamarznięta.
Chłód jest tak dotkliwy, że zakładamy na siebie możliwie dużo rzeczy i
przygotowujemy się do wyjścia.
Dzisiejszy dzień jest bardzo ważny. Mamy dotrzeć do obozu 4,
z którego będziemy w nocy atakować szczyt. Biorąc pod uwagę, że atak ma się
rozpocząć o północy, chcielibyśmy możliwie szybko dotrzeć do obozu, aby mieć
czas na odpoczynek i nabrani sił. Z tego powodu popędzamy naszego przewodnika do
wyjścia. Frank nie widzi jednak potrzeby pośpiechu i zapewnia nas, że do Barafu
Camp dojdziemy najpóźniej o 15. Skoro tak, to rzeczywiście nie ma pośpiechu.
Zgodnie z otrzymanymi informacjami mamy dzisiaj przejść z Barranco Camp (3950
m.npm.) do Barafu Camp (4600 m.npm), z czego największe przewyższenie mamy do
pokonania na początku drogi.
Z daleka Barranco Wall wygląda dosyć stromo, jednak w
rzeczywistości ścieżka poprowadzona w skale nie jest zbyt trudna i zaledwie w
kilku miejscach wymaga podparcia się rękoma. Nasza Orla Perć jest dużo bardziej
wymagająca.
Stromy szlak ma tą zaletę, że szybko zdobywamy wysokość i po
krótkim czasie jesteśmy już na wysokości 4400 m.npm. Poza tym z góry fajnie widać stare zastygłe strumienie lawy.
Po przejściu Barranco Wall
zatrzymujemy się na chwilę i podziwiamy główny szczyt Kili oraz Mt Meru (4565
m.npm) – drugą najwyższą górę Tanzanii.
Jeszcze 200 m podejścia i powinniśmy być już w obozie.
Super! Okazuje się jednak, że nasza droga nie będzie taka prosta i informacje
przekazane przez naszego przewodnika nie były w tym zakresie precyzyjne… Szlak
prowadzi bowiem w dół i schodzimy kilkaset metrów do poziomu, z którego dzisiaj
startowaliśmy.
Następnie podchodzimy do góry i ponownie schodzimy w dół
szlakiem, który ma kilka trochę trudniejszych odcinków. Dla części osób są to
na tyle trudne odcinki, że blokują drogę i robią się korki (!). Jedyną
możliwością jest obejście tych zatorów bokiem. Patrzę na niektóre osoby i
zastanawiam się co ci ludzie tutaj robią ?!? Mam wrażenie, że dla niektórych
osób Gubałówka byłaby odpowiednim wyzwaniem…
Przed nami kolejne podejście. Stromym wariantem dochodzimy
do Karanga Camp (ok. 4000 m.npm), czyli ponownie jesteśmy na wysokości
wczorajszego noclegu. Oznacza to, że cały czas mamy do podejścia 600 m. Wg
Franka miało być podejście, krótkie zejście i końcowe podejście do obozu 4, a
my tu chodzimy w górę i w dół cały dzień… W Karanga Camp mieliśmy zjeść lunch.
Okazało się jednak, że jedzenie nie było gotowe i musieliśmy na nie długo
czekać. Hakuna matata. Szkoda tylko czasu, który moglibyśmy w ostatnim obozie poświęcić
na odpoczynek i przyzwyczajenie organizmu do wysokości.
W międzyczasie zmienia się pogoda. Przychodzą chmury, robi
się zimno i zaczyna sypać gradem. Ola i Krystian czują się dobrze, jednak mi po
raz kolejny nie służy zmiana wysokości. Zaczyna mnie boleć głowa i coraz ciężej
mi się idzie i oddycha. W efekcie zdobywam kolejne metry z wielkim trudem
wisząc co jakiś czas na kijkach trekkingowych. Od samego początku aklimatyzacja
przychodzi mi z wielkim trudem i chciałem zacząć brać Diuriamid wcześniej, ale
nasz przewodnik stwierdził, że to normalne objawy i żebyśmy brali lek na
chorobę wysokościową dopiero jak nam każe. Ok – w końcu to on ma doświadczenie
wysokogórskie. Nigdy wcześniej nie brałem
tego leku i nie mam pojęcia jak po nim będzie reagował organizm. Tak więc
zakładałem, że lepiej będzie jak bardziej doświadczona osoba powie czy i kiedy
go brać. Jednak teraz zaczynam żałować, że nie zacząłem brać Diuriamidu
wcześniej…
Do Barafu zostało mi zaledwie 200 m podejścia. Słaniam się
na nogach i co kilka metrów muszę odpoczywać. Coraz bardziej zaczynam się
zastanawiać, czy dam radę w nocy podejść kolejne 1300 m. Szczególnie w
sytuacji, w której mam problemy z podejściem pieprzonych 200 m do wysokości
4600 m.npm. Frank widząc, że mam problem z wysokością mówi mi, że mam w obozie
wziąć Diuriamid. Tylko dlaczego do cholery dopiero teraz!?! Mam wrażenie, że
powinienem brać ten lek co najmniej od 2 dni. Jak dochodziłem do Lawa Tower, to
już czułem się źle i chyba wtedy powinienem już zacząć przyjmować ten lek.
Dochodzę do obozu wyczerpany i jedyne co mnie pcha do przodu
to świadomość, że zaraz położę się w śpiworze. Nasze namioty powinny być już
postawione, ale okazuje się, że nasz camping nie jest gotowy, ponieważ część
towarzystwa zgubiła się we mgle na podejściu. Generalnie jest organizacyjny
pierdolnik, a Franka, naszego fantastycznego lidera, gdzieś wcięło. W zasadzie już
od ponad 2 godzin powinniśmy odpoczywać i przyjmować płyny, a tragarze dopiero
szukają wora z naszym namiotem. Zajmuje im to kolejne pół godziny. Na wyjazd
wziąłem swój namiot i przez pierwsze kilka dni rozkładaliśmy i składaliśmy go
sami. Porterzy nie czuli się jednak w tej sytuacji komfortowo i przewodnik
poprosił nas żebyśmy pozwolili robić to tragarzom. Zgodziłem się na to, ale
teraz bardzo żałowałem tej decyzji. Po rozpakowaniu okazało się, że mój namiot
jest w opłakanym stanie. Tak brudnego namiotu z zewnątrz i w środku nie miałem
jeszcze nigdy. Obraz nędzy i rozpaczy. Nie dość, że jesteśmy ponad 2,5 h w
plecy, to jeszcze mam zniszczony namiot. Szlag mnie trafia i jestem wściekły.
Taka prosta rzecz – dopilnować żeby organizacyjnie wszystko było dopięte na
ostatni guzik przed najważniejszą nocą podczas tej wyprawy! A nasz wspaniały
Frank nad niczym nie panuje!
Czuję się fatalnie i ledwo stoję na nogach. Mam wrażenie, że
jestem opuchnięty na twarzy. W końcu udaje mi się położyć w namiocie i biorę
Diuriamid. Mam jednak problemy z oddychaniem i serce mi wali w klatce
piersiowej. Głowa tak mnie boli, że mam wrażenie, że mi zaraz rozsadzi skronie.
Na chwilę wychodzę z namiotu za potrzebą. Zrobiło się już zimno i łapią mnie
dreszcze. Wracam do namiotu i cały się trzęsę. Nie mogę opanować drgawek i jest
mi potwornie zimno. Jednocześnie czuję, że zaczynam mieć wysoką gorączkę. Wołam
ojca, który na mój widok się przestraszył. Każę mu z plecaka wyciągnąć worek
termiczny i proszę go o pomoc w wejściu do niego razem ze śpiworem. Po
kilkunastu minutach robi mi się cieplej, ale cały czas mam problemy z
oddychaniem. Z trudem łapię powietrze i co chwilę staram się w siebie wlać
ciepłą herbatę. Diuriamid zaczyna działać i ciągle chce mi się sikać.
Wychodzenie z namiotu nie ma sensu, a więc poświęcam bidon na rozwiązywanie
technicznych problemów. Przez kolejne godziny mam ten sam rytuał – pół litra
picia, pół litra siku i tak w kółko. Łącznie przefiltrowałem ok. 3 litrów
płynów. Czuję, że zaczyna mi schodzić opuchlizna i powoli zaczynam się czuć
lepiej. Niestety jestem potwornie osłabiony i zaczynam godzić się z myślą, że
moja przygoda z Kili właśnie się skończyła L
W takim stanie moje szanse wejścia na szczyt są równe zero.
Rozmawiam o tym z Krystianem i widzę w jego oczach smutek.
Nie tak to miało być. Mieliśmy razem stanąć na szczycie – ojciec z synem…
Tłumaczę mu, że czuję się fatalnie i nie ma sensu ryzykować mojego zdrowia i
ich bezpieczeństwa. Poza tym wejście na szczyt to zaledwie połowa drogi. Trzeba
jeszcze zejść, a zejścia są przecież najtrudniejsze. A ja w tej chwili nie mam
nawet siły żeby wyjść z namiotu. Jak będzie mi to dane, to jeszcze tu wrócę –
góra stoi tak długo, to jeszcze kilka lat postoi. Krystek stwierdza, że to
pieprzy i jak ja nie idę, to on też nie idzie. Na co ja stwierdziłem, że jak
nie wykorzysta swojej dobrej kondycji i dobrej aklimatyzacji, to mu skopię
tyłek jak tyko odzyskam siły. Ostatecznie ustalamy, że ja zostaję, a Krystian z
Olą pójdą na szczyt razem z przewodnikami…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz