środa, 3 października 2012

Kilimanjaro, dzień 1 – Machame Gate


(07.09.2012) Mamy kilka godzin w Outpost lodge na przepakowanie naszych rzeczy i przygotowanie do trekkingu, który rozpoczynamy jutro. Wieczorem przyjeżdża Frank, który informuje nas, że będzie naszym głównym przewodnikiem podczas wejścia na Kili. Jestem trochę zaskoczony, ponieważ naszym przewodnikiem miał być Sifuel, który prowadzi agencję. Słyszałem kilka pozytywnych opinii o Sifuelu i informacje z pierwszej ręki o tym przewodniku były dla mnie kluczowe do podjęcia decyzji o organizacji trekkingu z tą agencją. Frank przedstawił się jako doświadczony przewodnik, tłumacząc jednocześnie, że Sifuel jest w tej chwili na górze z innym zespołem. No cóż… Frank sprawdza pobieżnie nasz sprzęt i stwierdza, że jest OK.

Wieczorem przyjeżdża Ola, która wita nas słowami: „Chyba mnie już całkowicie porąbało – jechać w nocy, ciemną drogą z dwoma nieznajomymi facetami, z których jeden cały czas mnie podrywał!”. „Cześć Ola. Rozumiemy, że podróż była udana? ;-)”. Późnym wieczorem przepakowujemy nasze rzeczy, ustalamy plan na kolejny dzień i idziemy spać, podekscytowani, że jutro ruszamy już na szlak.
(08.09.2012) Rano opuszczamy Arusha i jedziemy w kierunku Machame Gate, gdzie czeka na nas pozostała część ekipy i tragarze. Cieszymy się, że członkiem naszego zespołu jest Yasin, który po safari zdobył nasze zaufanie. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze na ostatnią puszkę Coca Coli (zakładamy, że to była Coca Cola ;-)


Dojeżdżamy do Machame Gate (1800 m.npm.), gdzie wita nas tłum tragarzy stojących przed bramą oraz dziesiątki trekkersów. Tłum niemiłosierny. Frank informuje nas, że musimy poczekać ok. 0,5 godziny, ponieważ musi załatwić formalności związane z wejściem na górę – pozwolenie, ważenie bagaży, dobór tragarzy… Nie pozostaje nam nic innego jak uzbroić się w cierpliwość…


Tłum tragarzy jest ogromny. Ci, którzy są po naszej stronie bramy cieszą się, że idą na górę, ponieważ oznacza to, że mają pracę i zarobią kasę. Pozostali czekają przed bramą z nadzieją, że ważenie bagaży wykaże, że potrzebni są kolejni (zgodnie z przepisami tragarz nie może nieść więcej niż 20 kg). Patrzę na to wszystko ze zdumieniem, ponieważ po raz pierwszy spotykam się z sytuacją, w której ktoś będzie za mnie nieść coś na górę. Zazwyczaj wszystko targam na własnych plecach…



Patrząc na osoby przymierzające się do wejścia na szlak mam wrażenie, że jest tam cała armia ludzi, która chyba po raz pierwszy idzie w góry. Ci są najgłośniejsi i widać ich najbardziej. Nowiutkie, bardzo drogie buty, wypasiony techniczny sprzęt… chwilę temu zdjęty z wieszaka w sklepie… Jednym słowem – atmosfera wielkiej górskiej wyprawy. Ci, po których widać, że mają już doświadczenie górskie, są mniej widoczni…
Przychodzi Frank i mówi, że trochę to wszystko się przeciąga i będziemy mieli opóźnienie. Hmm… Z tego co widzimy część zespołów rusza już na szlak, a my cały czas czekamy. Patrząc na działania naszego lidera, mamy wrażenie, że Frank jest średnio ogarnięty i mało skuteczny. W efekcie po ok. 3 godzinach czekania, jako jedni z ostatnich ruszamy na szlak.

Idziemy baaaardzo powoli przez las deszczowy. Tempo jest tak wolne, że można zasnąć. Wolne tempo ma nam jednak pomóc w aklimatyzacji. „Pole, pole” – słyszymy co chwilę od tragarzy mijających nas z wielkimi pakunkami na głowach. Wolne tempo pozwala jednak na podziwianie przyrody. Po ok. 2h marszu dochodzimy do małej polanki w lesie, gdzie jest rozstawiony stolik – czeka na nas lunch. „Cizus – to jakaś szopka będzie, a nie górski trekking” – myślę sobie. Chociaż z drugiej strony dobry posiłek nie jest zły ;-) My jesteśmy już przyzwyczajeni, że sterylnej czystości tu nie ma, ale Ola z podejrzliwością patrzy na siwą od brudu szklankę (po dwóch dniach już to Oli nie przeszkadzało ;-). Biorąc pod uwagę nasze opóźnienie na wyjściu wolelibyśmy żeby to całe podejście trochę sprawniej szło. Tym bardziej, że po 18 robi się już ciemno…
Z każdym krokiem nabieramy wysokości. Mamy dzisiaj łącznie do podejście ok 1200 m. Nie jest to powalająca wysokość. Bardziej istotna jest wysokość, na której będziemy nocować. Mamy dzisiaj dojść do 3000 m.npm, czyli o 1600 m wyżej niż wczoraj, a to już robi różnicę.

Póki co idziemy cały czas bardzo powoli do góry przyglądając się uważnie gęstwinie zieleni. W normalnych warunkach przebiegłbym przez taki las i zarejestrowałbym dwie rzeczy – było zielono i mokro ;-) Dzisiaj natomiast mogę się bardzo dokładnie przyjrzeć nawet malutkim storczykom ;-)






Tempo jest tak wolne, że pomimo wszystko go nie wytrzymujemy i idziemy z Krystianem trochę szybciej. Towarzyszy nam przewodnik (Ima), który słabo mówi po angielsku i tylko cały czas się uśmiecha. Nie opuszcza nas na krok. Jak się zatrzymujemy, to on też. Jak idziemy na "stronę" (a chodzimy często, bo każdą nam wypić 4 litry wody), to on też. Anioł Stróż normalnie ;-) Ola idzie kawałek za nami razem z Frankiem, który na wszelkie możliwe sposoby próbuje zwrócić na siebie jej uwagę. Z marnym skutkiem oczywiście. Nabijamy się później z niej później, że ma ewidentne „branie” ;-)
Docieramy na camping. Niestety moje obawy się spełniły i rozstawiamy namiot tuż przed zmierzchem. Osobiście jestem przyzwyczajony do innego chodzenia po górach – wcześnie wstać, zrobić co jest do zrobienia i wcześnie pójść spać… Sugerujemy zatem Frankowi, że jutro wyjdziemy z campingu jako jedni z pierwszych, dzięki czemu będziemy szli przed tłumem i wieczorem będziemy mieli więcej czasu na odpoczynek.

Nocujemy zaledwie na 3000 m.npm, ale ja już czuję lekki ucisk w skroniach. Jednak z każdą godziną czuję się lepiej. Aklimatyzacja wymaga czasu… Pomimo, że wysokość nie jest powalająca w nocy robi się chłodno. Ciekawe jak będzie jutro? Możliwe, że będziemy już spać w ujemnych temperaturach.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz