niedziela, 30 września 2012

Kto wyżej skoczy, ten ma większe szanse na żonę


(06.09.12 cd) Kolejnym punktem naszej dzisiejszej wycieczki jest wioska Masajów. Zawsze mam mieszane uczucia przed wizytami w tego typu miejscach. Z jednej strony chciałbym zobaczyć jak wygląda życie w takiej wiosce, a z drugiej strony obawiam się, że zobaczę skomercjalizowany skansen dla turystów.


Wioska, do której podjeżdżamy, jest autentyczna. Stoi w pobliżu drogi pomiędzy parkiem Serengeti a Ngorogoro. Wioska składa się z kilkunastu domów, które zostały wybudowane dookoła placu, którego centralną część zajmuje wielkie, rozłożyste drzewo. Zabudowania otoczone są dosyć wysokim płotem, który został zrobiony z kolczastych krzewów, mających chronić mieszkańców przed drapieżnikami. Ewa uprzedza nas, że za możliwość zobaczenia wioski wódz kasuje 50 USD od samochodu. Trzeba przyznać, że nieźle się cenią…
Ledwo zaparkowaliśmy samochód, a już podchodzi do nas młody „wódz”. Po krótkiej wymianie uprzejmości i wyczekującej postawie z jego strony dajemy mu kasę, po czym „wódz” informuje nas, że możemy robić tyle zdjęć ile nam się podoba. OK- przynajmniej mamy jasną sytuację i nie będę miał oporów w robieniu zdjęć ludziom. Sam nie lubię jak ktoś podtyka mi obiektyw pod nos, przez co często mam opory w robieniu zdjęć nieznajomym.


Podchodzimy do bramy wejściowej, przed którą stoją dwie grupy mieszkańców ubranych w tradycyjne masajskie ubrania. Zanim zostaniemy zaproszeni do wioski, Masajowie przywitają nas tradycyjnym tańcem.


Pytam się naszego „wodza” (a raczej przewodnika) ile osób mieszka w wiosce. „Ponad 100” – słyszę w odpowiedzi. „Czyli, ile to jest rodzin?” – staram się dalej drążyć temat. „Wódz” patrzy na mnie zdziwiony i mówi: „Jedna. Jesteśmy jedną rodziną.” Dalszą naszą rozmowę przerywa już taniec Masajów, któremu przyglądamy się z zaciekawieniem.



Po odtańczeniu przywitania możemy przekroczyć próg wioski.
Tam czeka na nas kolejna atrakcja (widać, że mieszkańcy są dobrze przygotowani do odwiedzin turystów). Masajowie ustawieni w koło, śpiewają i wymachują swoimi bojowymi pałkami. Po chwili w środku pojawia się jeden z mężczyzn i zaczyna skakać, rozpoczynając w ten sposób taniec „adumu”, czyli „jumping dance”. Jest podobno bardzo ważny rytuał w życiu wojowników. Im wyżej mężczyzna skacze, tym większy ma potencjał jako wojownik i jest bardziej atrakcyjny jako wódz rodziny i przyszły mąż. Czyli jest to taki konkurs piękności. To znaczy – skoczności ;-) Korzystając z zachęty wodza idziemy sobie poskakać razem z nimi. Najpierw Krystian, później ja.
Patrząc na efekty naszego skakania można powiedzieć tylko tyle – jesteśmy raczej mało atrakcyjni dla masajskich kobiet ;-)

Następnie wódz zabiera nas do swojego domu. Teraz możemy się przyjrzeć jak wygląda ich codzienne życie. Na placu pomiędzy domami kręcą się dzieci. Krystian ma ze sobą lizaki, które rozdaje dzieciakom. Cieszą się jak to dzieci i każde wyciąga rączkę po słodycze. Dzieci są brudne, część z nich chodzi bez butów. Rozglądam się dookoła i jedynymi radosnymi osobami są w zasadzie tylko mężczyźni prezentujący swoje tradycyjne tańce. Kobiety, osoby starsze i dzieci mają raczej smutny wyraz twarzy i siedzą pod ścianami domów. Część z nich chodzi bez butów. Niektórzy mają na nogach sandały lub coś w formie butów zrobionych z resztek opon samochodowych. Ciekaw jestem jaka część z pobieranej opłaty trafia do innych osób z wioski…

Wchodzimy do chatki masajskiej, która konstrukcją przypomina leżącego na boku ślimaka. Żeby wejść do środka musimy prawie się schylić w pół. Po wejściu uderza nas intensywny zapach i gryzący w oczy dym prymitywnego paleniska, tlącego się po środku chaty. W zasadzie w środku nic nie ma. Plastikowy pojemnik na wodę oraz dwa łóżka zrobione z patyków i krowich skór. Jedno łóżko jest dla rodziców, a drugi dla dzieci. Na tej bardzo małej przestrzeni żyje zazwyczaj do 5 osób.
Wszystko w środku jest potwornie brudne. Siadamy na skraju łóżek i słuchamy opowieści „wodza” o tym jak zbudowany jest dom i jak zorganizowane jest życie jego mieszkańców. Dom zbudowany jest dosłownie ze wszystkiego. Konstrukcja z gałęzi i wszelkiego rodzaju patyków uszczelniona jest kawałkami tektury, plastiku, trawą, krowim łajnem i wszystkim tym, co Masajowie znajdą i przyniosą do wioski. Dowiadujemy się również, że masajska rodzina jest poligamiczna i ilość żon, które POSIADA mężczyzna uzależniona jest od liczebności jego stada bydła. Przelicznik jest prosty – jeżeli masz 10 krów, to stać cię na 1 żonę, a jeżeli masz 50 krów, to możesz mieć ich aż 5. Wódz opowiada również o tradycyjnym podziale obowiązków w domu. Kobieta jest odpowiedzialna za gotowanie, sprzątanie, opiekę nad dziećmi oraz przynoszenie wody (często nawet z bardzo odległych źródeł). W pobliżu tej wioski źródeł niestety nie ma i kobiety muszą przemierzać wiele kilometrów żeby zaopatrzyć wioskę w pitną wodę. Jest za to blisko droga, którą jeżdżą turyści i zostawiają wodzowi dolary na kolejne krowy i kolejne żony… Z tego co mówi wódz, mężczyzna jest odpowiedzialny za hodowlę bydła (którym z tego co widzieliśmy i tak zajmują się młodzi chłopcy) oraz zdobywanie pożywienia. Jedną z metod dobycia pożywienia jest nacinanie tętnicy szyjnej krowy w celu upuszczenia krwi, która następnie mieszana jest z mlekiem. Ranę po ukłuciu zalepiają kulką z popiołu…

Warunki życia w wiosce są przerażające. Jednak my na to patrzymy przez pryzmat swoich doświadczeń. Dla nich to jest normalny świat i przypuszczam, że nam łatwiej byłoby się dostosować do ich świata, niż im do naszego.
Po wyjściu z domku, nasz „wódz” (27 lat, 3 żony i 3 dzieci) oprowadza nas po stoiskach z różnymi ozdobami. Pokazuje nam to i owo i ewidentnie próbuje nam coś wcisnąć. Podobno mamy sobie coś wybrać. Negocjacje cenowe przeprowadzimy później. Jest przy tym dość nachalny. Widzimy, że jak czegoś nie weźmiemy, to nie ruszymy dalej. Szczerze mówiąc jestem lekko zdegustowany takim podejściem. Wybieramy jakieś wisiorki, które nam się nawet za bardzo nie podobają, ale może na odczepnego załatwimy w ten sposób sprawę. „Wódz” woła jakąś kobietę i razem idziemy za ogrodzenie wioski porozmawiać o cenie. Patrząc na to co wybraliśmy myślę sobie, że maksymalna cena jaką byłbym skłonny zapłacić za te 4 wisiorki to 5 USD. „Wódz” po konsultacji z kobietą proponuje 20 USD za sztukę, czyli 80 USD za komplet (!). Jego propozycja wywołuje uśmiech na mojej twarzy. W sumie to tak naprawdę w cenie 50 USD, które mu daliśmy na wejściu mogliby dać po takim wisiorku na pamiątkę, a on chce za to 80 USD… Wódz, mając wprawę w negocjacjach, rysuje patykiem na ziemi 80, po czym ją skreśla i poniżej pisze 70. Szczerze mówiąc w ogóle nie chcemy kupić tych wisiorków i musimy jakoś dyplomatycznie wybrnąć z sytuacji (nie chciałbym w łeb dostać tą jego pałką). Grzecznie tłumaczę mu, że niestety kupno tych pięknych wisiorków przekracza nasz budżet i pomimo, że nam się bardzo podobają obawiamy się, że nie stać nas na nie. „Wódz” mówi, że mamy wskazać swoją cenę. W odpowiedzi mówię mu, że cena na jaką byłoby nas stać może być zbyt niska i nie chciałbym go obrazić podając taką kwotę. „Wódz” zachęca nas cały czas do kupna stosując manipulację emocjonalną. Pokazuje nam smutną kobietę tłumacząc, że kupno tego naszyjnika pomogłoby w jej ciężkim życiu – w końcu kobiecina wszystkie codzienne zadania ma na swojej głowie i jeszcze po wodę musi biegać… Aż się ugryzłem w język żeby mu nie powiedzieć, że skoro ma takie ciężkie życie, to może jej przecież pomóc jako dzielny wojownik. Mając jednak na oku jego pałkę, podziękowałem grzecznie za możliwość obejrzenia naszyjników i skierowałem rozmowę na temat szkoły, którą wcześniej obiecał nam pokazać.




Chatka szkolna znajduje się poza ogrodzeniem wioski. Dzieci uczą się tam do 7 roku życia, a potem mogą iść do prawdziwej szkoły (oczywiście jeżeli zdadzą wcześniej egzamin). W chatce jest cała masa dzieciaków w różnym wieku. Dzieci są brudne, część jest boso. Smutne oczy patrzą się na nas. Mamy ze sobą trochę lizaków. Niestety za mało żeby dać wszystkim. Tak więc dajemy je nauczycielce mówiąc, że to dla najpilniejszych uczniów. Pytam się „wodza” czego tutaj te dzieci się uczą. „Języka suahili, angielskiego i matematyki”. Patrząc na „wodza” mam wrażenie, że on swojego czasu był pilnym uczniem tylko matematyki. Jego angielski jest ledwo zrozumiały, a liczyć potrafi świetnie – szczególnie dolary, które mu zostawiają turyści.

Ciekawie było zobaczyć wioskę Masajów, ale mam wrażenie, że zostaliśmy wmanewrowani w jakiś komercyjny pokaz, którego celem było wyciągnięcie kasy od turystów, żerując na ich litości. Mam wrażenie, że to jest taka świadoma polityka „wodza”, polegająca na tym, że im gorzej, tym lepiej. Czyli im biedniej i rozpaczliwiej, tym bardziej turysta będzie poruszony i wzruszony, przez co szybciej sięgnie po swój wypchany „zielonymi” portfel…
Masajowie są plemionami koczowniczymi, które co 3 lata zmieniają miejsce pobytu. Mam wrażenie, że po odkryciu dojnej krowy, Masajowie, których mieliśmy okazję dzisiaj zobaczyć, przeniosą się co najwyżej kilka kilometrów wzdłuż tej drogi, żeby nie utracić stałego źródła dochodów…

Po opuszczeniu wioski jedziemy w kierunku Olduvai Gorge. Miejsca, w którym archeolodzy odkryli szczątki pra-człowieka. Na wjeździe kasują 27 USD od osoby. W zamian za to otrzymujemy możliwość zwiedzenia „muzeum”, które posiada dwie bardzo skąpo wyposażone sale, w których jest trochę skamieniałych kości i omówiona teoria ewolucji człowieka. Jak dla mnie największą atrakcją tego miejsca jest widok na imponującą skałę, stojącą po środku kanionu. Fajne miejsce na zjedzenie lunchu, ale mam wątpliwości, czy jest to widok, za który warto zapłacić aż 27 USD ;-)))

Przy okazji podchodzę do stoiska z pamiątkami. Sprzedawca ma w ofercie wisiorki podobne do tych, które pokazywał nam „wódz” w masajskiej wiosce. Pytam się o cenę. „5 dollars” – słyszę w odpowiedzi. „Ahaa… A czy to jest cena ostateczna, czy punkt wyjścia do naszej rozmowy?” – pytam się chłopaka z uśmiechem. Sprzedawca chwilę się zawahał, po czym z uśmiechem odpowiedział; „We can discuss the price”. Czyli był otarty na dalszą rozmowę w tym temacie ;-)

Ostatecznie pamiątki kupiliśmy w jednym z wielu sklepów przy drodze z Karatu do Arusha. Wybór i możliwości negocjacyjne były tak wielkie, że w sklepie spędziliśmy 2 godziny, po których wyszliśmy nie tylko z wisiorkami, ale również z innymi fajnymi rzeczami ;-)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz