wtorek, 9 października 2012

Kilimanjaro, dzień 3 - Lawa Tower i Barranco Camp

(10.09.2012) Dzisiaj czeka nas długie i monotonne podejście aklimatyzacyjne do Lawa Tower. Podobno ma nam pomóc w późniejszej walce z wysokością. Po wczorajszych problemach aklimatyzacyjnych, dzisiaj postanawiam iść bardzo powoli powtarzając w głowie jak mantrę słowa „pole, pole, dwa jabole”. Dzisiejsza radosna twórczość pseudoliteracka jest jednak mocno stłamszona przez coraz mniejszą ilość tlenu w powietrzu.


Dzisiejsza droga prowadzi łagodnie nachylonym zboczem. Mijamy kolejne partie roślinności.
 
Kończy się las i zaczyna się pas krzaków, traw, a następnie mchów porastających kamienie, które kiedyś zostały wyrzucone przez wulkan. Krajobraz z każdym przebytym metrem robi się coraz bardziej kamienisty i coraz mniej przyjazny dla życia.


Teren wydaje się wręcz płaski, jednak z każdym krokiem jesteśmy coraz wyżej. Niestety na wysokości 4200 m.npm. znowu zaczynam odczuwać ból głowy. Czuję w skroniach coraz większy ucisk i oddycham z trudem. Na 4400 m.npm. czuję się jeszcze gorzej… Wysokość daje mi nieźle „wpierdol” L Strasznie ciężko mi się tym razem aklimatyzuje. Zaczynam mieć wątpliwości, czy uda mi się dojść na szczyt. Podejście kolejnych 1500 m do góry wydaje mi się totalną abstrakcją.
 
Warunki są typowo trekkingowe i nie ma tu praktycznie żadnych trudności technicznych, ale wysokość zaczyna mnie dobijać… Ola i Krystian nie mają takich objawów i radzą sobie znacznie lepiej ode mnie. Na szczęście mój organizm póki co nie zatrzymuje wody, tak więc nie decyduję się na wzięcie Diuramidu. Zresztą Frank przestrzegał nas żebyśmy sami tego leku nie brali.
Na wysokości 4400 m.npm. teren robi się płaski i przestajemy iść do góry. Godzina spędzona na tej wysokości powoduje, że mój organizm trochę się przyzwyczaja do panujących warunków i zaczynam się czuć odrobinę lepiej. Po dojściu do Lawa Tower (4630 m.npm.) czuję się całkiem znośnie.


Zatrzymujemy się tutaj na jedzenie i uzupełnienie płynów. Nasza ekipa rozstawiła nawet namiot i możemy przez chwilę odpocząć.


Cały czas nie mogę się połapać, którzy tragarze należą do naszego zespołu i w zasadzie rozpoznaję tylko kilka osób – Frank i Ima to nasi przewodnicy, Yasin to nasz kucharz, a Ali to jego pomocnik. Reszty nie jestem w stanie odróżnić z przemieszczającego się tłumu. Podczas lunchu pytam się Franka ile mamy osób w zespole. Mam wrażenie, że sam do końca nie kojarzy, ponieważ wyciąga jakieś papiery z pozwoleniem na wejście na szczyt i dopiero wtedy odpowiada na moje pytanie: „11 tragarzy, 2 przewodników i kucharz”. Czyli cała nasza ekipa, łącznie z nami, liczy 17 osób! Masakra jakaś. Patrzę na to wszystko i zastanawiam się do czego nam jest potrzebna cała ta karawana. Poza tym zastanawiamy się gdzie oni wszyscy śpią. Z Krystianem śpimy w moim namiocie. Ola ma swój. Cała reszta śpi chyba w namiocie wyprawowym, w którym gotowane jest jedzenie i gdzie spożywamy posiłki.

Z każdym dniem namiot wyprawowy zaczyna odzwierciedlać naszą wczorajszą rymowankę „za paznokciem brud, na koszulce smród…” Chociaż prawdę mówiąc największy smród (bo tego nie można nawet nazwać brzydkim zapachem) wydobywa się z butów naszych tragarzy, które stoją przed namiotem. Krystian, który siedzi najbliżej wejścia, kręci się na krześle, po czym komentuje, że w tych warunkach jedzenia nie trzeba nawet przyprawiać ;-)))

Na obiad dostajemy kurczaka z frytkami. Wszystko smażone w bardzo głębokim oleju. Na szczęście wczoraj wieczorem widziałem te kurczaki leżące w misce. Już wtedy wyglądały mało zachęcająco. Próbujemy z Olą kawałek mięsa i pozostajemy przy frytkach  (takich prawdziwych, struganych z ziemniaków). Krystian ma najwidoczniej żelazny żołądek, ponieważ mało przejmuje się naszymi kulinarnymi opowieściami o ewentualnych skutkach zjedzenia tego czegoś ;-) Mam nadzieję, że wkrótce skończy się „świeże mięso” i będziemy zmuszeni do jedzenia biwakowych potraw.
Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej. Niestety w międzyczasie przyszły chmury i wszystko tonie w gęstej i lepkiej mgle, która zasłania widoki. Jak nie ma czego oglądać, to trzeba się zbierać.

 
Poza tym zrobiło się zimno i zaczął padać grad. Żeby się rozgrzać szybko schodzimy w dół do Barranco Camp (3950 m.npm.), mijając po drodze kaktuso podobne rośliny. 
 
 
 
Zejście na dużo niższą wysokość zbawiennie wpływa na mój organizm. Czuję się dużo lepiej. Poza tym z Barranco Camp mamy rewelacyjny widok na główny szczyt Kili. Co prawda szczyt zakryty jest chmurami, ale możemy podziwiać pionowe ściany, które swoim kształtem i układem skał przypominają Dolomity.


Barranco Camp jest dosyć zatłoczony i wszędzie jest dużo ludzi. W takich warunkach raczej trudno odpocząć i zregenerować siły, a więc przekonujemy naszych przewodników żeby przenieść namioty w bardziej kameralne miejsce. Udaje nam się znaleźć sympatyczną miejscówkę i zadowoleni rozłożyliśmy nasze rzeczy.
 
 
W ostatnich promieniach słońca jest jeszcze na tyle ciepło, że postanawiamy się trochę umyć. Dzięki chusteczkom odświeżającym mamy namiastkę higieny, ale po 3 dniach można byłoby umyć głowę ;-) Niby nic szczególnego, ale na tej wysokości schyleni głowy nad miską i wykonanie kilku energicznych ruchów mających na celu zmycie warstwy kurzu, kończy się ostrym, kłującym bólem w skroniach. Może lepiej nie ma co szaleć z tą czystością na tej wysokości. W końcu jak mówi stare powiedzenie: „Częste mycie, skraca życie” ;-))   
Pod wieczór rozstępują się chmury i ku naszej radości ukazuje się główny masyw Kili.





Kilkusetmetrowe ściany zakończone są wiszącymi lodowcami. Piękny widok J Jednocześnie mamy świadomość, że do podejścia mamy ponad 2000 metrów. Przy tych problemach aklimatyzacyjnych będzie to dla mnie spore wyzwanie. Omawiamy jeszcze z Frankiem plan na kolejny dzień. Na „dzień dobry” mamy ostre podejście do góry przez Barranco Wall – najbardziej stromy odcinek na całej trasie wejścia na szczyt. Patrząc na ten odcinek szlaku mam odczucie, że cała masa trekkersów może się na tym podejściu porządnie zablokować, przez co całe podejście może zająć dużo czasu. Proponuję zatem Frankowi, że wstaniemy jeszcze przed świtem i jako jedni z pierwszych wejdziemy na szlak. Dzięki temu będziemy też mieli więcej czasu na odpoczynek przed atakiem szczytowym. Frank upiera się jednak żebyśmy wyszli trochę później – w końcu do podejścia na kolejny camping jest tylko 600 m do góry. Ustalamy też, że tragarze pójdą jutro znacznie wcześniej i przygotują nam camping zanim dojdziemy na miejsce, dzięki czemu będziemy mogli odpowiednio odpocząć przed atakiem szczytowym.

Po zmierzchu momentalnie robi się zimno i temperatura spada poniżej zera. Dzisiejsza noc będzie chyba jeszcze zimniejsza od wczorajszej. Nie pozostaje nam zatem nic innego niż zaszyć się w ciepłych śpiworach… Ola przezornie założyła przed snem nawet rękawice puchowe ;-)
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz