Dzisiejsza droga prowadzi łagodnie nachylonym zboczem.
Mijamy kolejne partie roślinności.
Kończy się las i zaczyna się pas krzaków,
traw, a następnie mchów porastających kamienie, które kiedyś zostały wyrzucone
przez wulkan. Krajobraz z każdym przebytym metrem robi się coraz bardziej
kamienisty i coraz mniej przyjazny dla życia.
Teren wydaje się wręcz płaski, jednak z każdym krokiem
jesteśmy coraz wyżej. Niestety na wysokości 4200 m.npm. znowu zaczynam odczuwać
ból głowy. Czuję w skroniach coraz większy ucisk i oddycham z trudem. Na 4400
m.npm. czuję się jeszcze gorzej… Wysokość daje mi nieźle „wpierdol” L Strasznie ciężko mi
się tym razem aklimatyzuje. Zaczynam mieć wątpliwości, czy uda mi się dojść na
szczyt. Podejście kolejnych 1500 m do góry wydaje mi się totalną abstrakcją.
Warunki są typowo trekkingowe i nie ma tu praktycznie żadnych trudności
technicznych, ale wysokość zaczyna mnie dobijać… Ola i Krystian nie mają takich
objawów i radzą sobie znacznie lepiej ode mnie. Na szczęście mój organizm póki
co nie zatrzymuje wody, tak więc nie decyduję się na wzięcie Diuramidu. Zresztą
Frank przestrzegał nas żebyśmy sami tego leku nie brali.
Na wysokości 4400 m.npm. teren robi się płaski i przestajemy
iść do góry. Godzina spędzona na tej wysokości powoduje, że mój organizm trochę
się przyzwyczaja do panujących warunków i zaczynam się czuć odrobinę lepiej. Po
dojściu do Lawa Tower (4630 m.npm.) czuję się całkiem znośnie.Zatrzymujemy się tutaj na jedzenie i uzupełnienie płynów. Nasza ekipa rozstawiła nawet namiot i możemy przez chwilę odpocząć.
Cały czas nie mogę się połapać, którzy tragarze należą do naszego zespołu i w zasadzie rozpoznaję tylko kilka osób – Frank i Ima to nasi przewodnicy, Yasin to nasz kucharz, a Ali to jego pomocnik. Reszty nie jestem w stanie odróżnić z przemieszczającego się tłumu. Podczas lunchu pytam się Franka ile mamy osób w zespole. Mam wrażenie, że sam do końca nie kojarzy, ponieważ wyciąga jakieś papiery z pozwoleniem na wejście na szczyt i dopiero wtedy odpowiada na moje pytanie: „11 tragarzy, 2 przewodników i kucharz”. Czyli cała nasza ekipa, łącznie z nami, liczy 17 osób! Masakra jakaś. Patrzę na to wszystko i zastanawiam się do czego nam jest potrzebna cała ta karawana. Poza tym zastanawiamy się gdzie oni wszyscy śpią. Z Krystianem śpimy w moim namiocie. Ola ma swój. Cała reszta śpi chyba w namiocie wyprawowym, w którym gotowane jest jedzenie i gdzie spożywamy posiłki.
Z każdym dniem namiot wyprawowy zaczyna odzwierciedlać naszą
wczorajszą rymowankę „za paznokciem brud, na koszulce smród…” Chociaż prawdę
mówiąc największy smród (bo tego nie można nawet nazwać brzydkim zapachem)
wydobywa się z butów naszych tragarzy, które stoją przed namiotem. Krystian,
który siedzi najbliżej wejścia, kręci się na krześle, po czym komentuje, że w
tych warunkach jedzenia nie trzeba nawet przyprawiać ;-)))
Na obiad dostajemy kurczaka z frytkami. Wszystko smażone w
bardzo głębokim oleju. Na szczęście wczoraj wieczorem widziałem te kurczaki
leżące w misce. Już wtedy wyglądały mało zachęcająco. Próbujemy z Olą kawałek
mięsa i pozostajemy przy frytkach
(takich prawdziwych, struganych z ziemniaków). Krystian ma najwidoczniej
żelazny żołądek, ponieważ mało przejmuje się naszymi kulinarnymi opowieściami o
ewentualnych skutkach zjedzenia tego czegoś ;-) Mam nadzieję, że wkrótce
skończy się „świeże mięso” i będziemy zmuszeni do jedzenia biwakowych potraw.
Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej. Niestety w międzyczasie
przyszły chmury i wszystko tonie w gęstej i lepkiej mgle, która zasłania
widoki. Jak nie ma czego oglądać, to trzeba się zbierać.
Poza tym zrobiło się
zimno i zaczął padać grad. Żeby się rozgrzać szybko schodzimy w dół do Barranco
Camp (3950 m.npm.), mijając po drodze kaktuso podobne rośliny.
Zejście na dużo niższą wysokość zbawiennie wpływa na mój
organizm. Czuję się dużo lepiej. Poza tym z Barranco Camp mamy rewelacyjny
widok na główny szczyt Kili. Co prawda szczyt zakryty jest chmurami, ale możemy
podziwiać pionowe ściany, które swoim kształtem i układem skał przypominają Dolomity.
Barranco Camp jest dosyć zatłoczony i wszędzie jest dużo
ludzi. W takich warunkach raczej trudno odpocząć i zregenerować siły, a więc
przekonujemy naszych przewodników żeby przenieść namioty w bardziej kameralne
miejsce. Udaje nam się znaleźć sympatyczną miejscówkę i zadowoleni rozłożyliśmy
nasze rzeczy.
W ostatnich promieniach słońca jest jeszcze na tyle ciepło, że
postanawiamy się trochę umyć. Dzięki chusteczkom odświeżającym mamy namiastkę
higieny, ale po 3 dniach można byłoby umyć głowę ;-) Niby nic szczególnego, ale
na tej wysokości schyleni głowy nad miską i wykonanie kilku energicznych ruchów
mających na celu zmycie warstwy kurzu, kończy się ostrym, kłującym bólem w
skroniach. Może lepiej nie ma co szaleć z tą czystością na tej wysokości. W
końcu jak mówi stare powiedzenie: „Częste mycie, skraca życie” ;-))
Pod wieczór rozstępują się chmury i ku naszej radości
ukazuje się główny masyw Kili. Kilkusetmetrowe ściany zakończone są wiszącymi lodowcami. Piękny widok J Jednocześnie mamy świadomość, że do podejścia mamy ponad 2000 metrów. Przy tych problemach aklimatyzacyjnych będzie to dla mnie spore wyzwanie. Omawiamy jeszcze z Frankiem plan na kolejny dzień. Na „dzień dobry” mamy ostre podejście do góry przez Barranco Wall – najbardziej stromy odcinek na całej trasie wejścia na szczyt. Patrząc na ten odcinek szlaku mam odczucie, że cała masa trekkersów może się na tym podejściu porządnie zablokować, przez co całe podejście może zająć dużo czasu. Proponuję zatem Frankowi, że wstaniemy jeszcze przed świtem i jako jedni z pierwszych wejdziemy na szlak. Dzięki temu będziemy też mieli więcej czasu na odpoczynek przed atakiem szczytowym. Frank upiera się jednak żebyśmy wyszli trochę później – w końcu do podejścia na kolejny camping jest tylko 600 m do góry. Ustalamy też, że tragarze pójdą jutro znacznie wcześniej i przygotują nam camping zanim dojdziemy na miejsce, dzięki czemu będziemy mogli odpowiednio odpocząć przed atakiem szczytowym.
Po zmierzchu momentalnie robi się zimno i temperatura spada
poniżej zera. Dzisiejsza noc będzie chyba jeszcze zimniejsza od wczorajszej. Nie
pozostaje nam zatem nic innego niż zaszyć się w ciepłych śpiworach… Ola przezornie założyła przed snem nawet rękawice puchowe ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz