wtorek, 5 czerwca 2012

Bienvenido a Elba i debiut we wspinaniu po granitowych płytach

(25.05) Opuszczamy sympatyczny camping Rosmarina i jedziemy w kierunku portowego miasteczka Piombino, z którego odchodzą promy na wyspy Archipelagu Toskańskiego. Naszym celem jest Elba - trzecia pod względem wielkości wyspa we Włoszech.


To tutaj na krótkim zesłaniu przebywał Napoleon, ale dosyć szybko stąd uciekł - mamy nadzieję, że przyczyną jego ucieczki nie była wyspa sama w sobie, tylko względy polityczne ;-)
W Piombino kupujemy bilety na prom do Portoferraio i po krótkim oczekiwaniu w porcie na horyzoncie widzimy nadpływającego Moby :-)



A tak na marginesie - warto pamiętać na przyszłość, że z Piombino można również dopłynąć na Korsykę (a tam podobno jest sporo fajnego wspinania ;-) )
W zasadzie to nie mamy żadnych precyzyjnych planów względem Elby. Lubimy klimaty wyspiarskie, gdzie życie ma często dużo mniejszą dynamikę i mamy nadzieję, że również tutaj uda nam się poczuć ten klimat.








Po opuszczeniu promu leniwie jedziemy w kierunku Capolivieri. Droga wije się serpentynami zboczami górskimi, do okoła jest bardzo dużo zieleni i są piękne widoki. Dojeżdżamy do Morcano. Gdzie widzimy strzałkę na camping Croce del Sud. Okolica jest ładna, a więc postanawiamy sprawdzić, czy są miejsca noclegowe. Camping położony jest w zasadzie na zboczu wzgórza i im wyżej tym bardziej kameralne warunki. Cisza, spokój, zielono, cena przyzwoita (jak na toskańskie warunki)... Zostajemy! ;-) Co prawda na dzień dobry zostaliśmy zaatakowani przez mrówki, ale w końcu znaleźliśmy sobie przyjemną miejscówkę ;-) Poza wszechobecnymi mrówkami zaskoczyła nas nocna inwazja latających mini latarek przypominających trochę robaczki świętojańskie. Odjechany widok - całe wzgórze jakby się poruszało (i nie był to bynajmniej efekt uboczny spożytego wieczorem Chianti Clasico) ;-)
Na Elbie jest kilka miejsc na plaży, gdzie można się powspinać. Jednym z nich jest Spiaggia del Ginepro. Opis dotarcia w przewodniku był na tyle enigmatyczny, że samemu ciężko byłoby się tam dostać. Próbuję zatem z samego rana (26.05) ustalić z lokalesami jak tam dotrzeć. "Spiaggia del Ginepro? Pierwsze słyszę, że taka plaża jest w tej okolicy..." - słyszę w odpowidzi. Hmm... Mała konsternacja, ale próbuję dalej - "Jak dojechać do ratusza?" Odpowiedź w stylu "Prosto, w lewo i na drzewo z dużą ilością machania rękami i pokazywaniem na wzgórze". W taki sposób nie wyjadę chyba nawet z campingu... Czytam jeszcze raz opis i znajduję jeszcze jeden punkt zaczepienia - "A jak dojechać do Residence Costa dei Gabbiani?" No i to w końcu zadziałało ;-) Po kolejnych wyjaśnieniach w łamanym angielskim i włoskim wspomaganym językiem migowym wskazującym kierunki postanowiłem, że najpierw dojedziemy do miasteczka ;-) W końcu każda droga zaczyna się od pierwszego kroku ;-)
Dojechaliśmy do centrum Capolivieri, a tam już za drugim podejściem uzyskałem potrzebne informacje. Kobieta, z którą rozmawiałem trochę dziwnie się na mnie patrzy i mówi - z 10 km musicie jechać gruntową drogą (tzw. "dirty road" ;-), a potem jeszcze pieszo trzeba dojść. Na koniec dodaje jeszcze - "To jest taki rejon, w którym nikogo nie ma". Super - uwielbiam takie miejsca :-)
Przejazd przez "dirty road" był rzeczywiście ciekawym doświadczeniem. Nawet na Nowej Zelandii nie jeździliśmy po takich drogach (bo ubezpieczenie ich nie obejmowało). Gruntowa droga wiła się górskim zboczem z fenomenalnym widokiem na morze :-) Po ok 40 minutach (10 km!) dojechaliśmy do Residence Costa dei Gabbiani, które okazało się być dosyć luksusowym kurortem, schowanym na skraju wyspy.








Porzuciliśmy auto i pieszo, coraz węższymi dróżkami, doszliśmy do zbocza nad morzem, gdzie moim oczom ukazał się przyjemny widok - kamienista plaża, nad którą górowały granitowe skały i połogie płyty.




Przez cały dzień byliśmy tu kompletnie sami. Przewspinaliśmy całą masę dróg. Pierwszy raz miałem okazję wspinać się na granitowych płytach - niby połogi teren i na pierwszy rzut oka człowiek zastanawia się, gdzie tu są trudności. Wystarczy wejść w skałę i po chwili następuje małe osłupienie - jak się w tym cholera wspinać ?!? Po pierwsze trzeba nabrać zaufania, że na tym granicie jest rewelacyjne tarcie i spokojnie można stanąć na nogach, a po drugie trzeba nabrać przekonania, że chwyty w cale nie są niezbędne do łojenia ciekawych dróg ;-)
















No i jakoś idzie, tylko na koniec dnia potwornie bolą łydki ;-) Czyli jak to się mówi - "Wspinamy się na nogach, a nie na rękach"...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz