piątek, 15 czerwca 2012

Grazie e arrivederci

Pierwotnie zakładaliśmy, że w regionie pomiędzy Pisa a Lucca zostaniemy 2 dni, jednak niepowodzenia w skalnym łyżwiarstwie figurowym spowodowały, że spakowaliśmy nasze graty i ciągnąc się w niemiłosiernym korku pojechaliśmy w kierunku Monsummano.

Chałas i zgiełk na drodze, którą jechaliśmy, powodował, że z każdą minutą mieliśmy coraz większe wątpliwości, czy w miejscu, do którego się udajemy znajdziemy spokój i ciszę (tak przynajmniej było napisane w przewodniku wspinaczkowym). Okazało się jednak, że wystarczy zjechać z głównej drogi żeby ponownie cieszyć się widokiem toskańskiej prowincji. Wąska i kręta droga doprowadziła nas do Vico - malutkiej miejscowości położonej na wzgórzu - gdzie znaleźliśmy sympatyczny camping, który przygarnął nas na kolejne dwie noce.








(01.06) Z okazji Dnia Dziecka pojechaliśmy w skały do Monsummano, które w przewodniku opisane jest jako "un posto particolare - situato in una zona molto tranquilla e riparata dal freddo, consente di arrampicare tutto l'anno", czyli, że niby warto tam pojechać ;-) Po wczorajszych przeżyciach obawiałem się, że podobnie jak w Vecchiano tutaj też będzie ślisko jak na lodowisku, ale po dotarciu do sektora Cava Rossa okazało się, że warunki wspinaczkowe są tutaj bardzo dobre. Cava Rossa jest podobno starym kamieniołomem, w którym wydobywano wapień.


Fajne miejsce, chociaż niektóre komentarze w topo wzbudzały mój lekki niepokój: "Na drogach od numeru 38 do 44 w 2004 roku był potężny obryw skalny, w ramach którego oderwała się górna część skały. Na tych drogach nie należy się wspinać". Hmmm... Rzeczywiście - pod ścianą lażało kilka "telewizorów". Mam nadzieję, że w momencie oberwania się tych skalnych bloków nikogo nie było ani na skale, ani pod skałą. Na szczęście w dniu, w którym my odwiedziliśmy sektor Cava Rosa nic się nie wydarzyło :-)


W sobotę (2.06) w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na kilka godzin w mieście Lucca, które naszym zdaniem jest znacznie ładniejsze od Pizzy.








W odległości ok. 20 km od Lucca położone jest Borgo a Mozzano, gdzie nad rzeką Serchio przebiega diabelski most, liczący sobie ponad tysiąc lat. Podobno kamienna konstrukcja nie była jeszcze nigdy remontowana.






To już końcówka naszego wyjazdu... Skończyliśmy tam, gdzie zaczęliśmy, czyli na campingu w Warnie. Kolejne podróżnicze doświadczenia niestety za nami :-)

Po raz kolejny możemy powiedzieć Grazie e arrivederci Italia! :-)




niedziela, 10 czerwca 2012

W cieniu krzywej wieży

Po opuszczeniu Elby pojechaliśmy w kierunku Pizzy. Jak już tu jesteśmy, to może rzucimy chociaż okiem na słynną krzywą wieżę? Poza tym pomiędzy Pizzą a Lukką jest kultowy toskański region wspinaczkowy Vecchiano, a do tego można nocować na campingu nad morzem. Mogłoby się wydawać, że jest tam wszystko czego potrzeba do udanego odpoczynku...

Wieczorem (30.05) dojechaliśmy do Marina di Pizza z zamiarem założenia bazy wypadowej na kolejne kilka dni. Znaleźliśmy całkiem fajny camping, rozstawiliśmy namiot i zadowoleni poszliśmy na spacer na plażę, a raczej w kierunku plaży... Przeszliśmy przez ulicę i stanęliśmy przed gęsto zabudowanym pasem nabrzeża - OK., trzeba znaleźć dojście na plażę, bo tutaj same knajpy, w których zaczęły się pełnowymiarowe gody połączone z łowami - wyniuniani panowie i lansujące się panienki na wysokich obcasach... Dramat...

W końcu udało się nam znaleźć dojście na plażę. Dochodzimy nad wodę, a tam zatoczka... sztucznie wydzielona betonowymi blokami i głazami służącymi najprawdopodobniej za falonochron zabezpieczający nabrzeże, które podzielone zostało płotami i siatkami na małe sztuczne plaże. Wszędzie tysiące leżaków i w zasadzie brak możliwości przejścia się brzegiem morza... Jednym słowem luksusowe warunki, za które trzeba jeszcze słono zapłacić... Z ciekawości przejechaliśmy autem dalej chąc zobaczyć, czy takie kuriozum jest tylko w tym miejscu. Okazało się, że na odcinku kilku kilometrów widok był podobny. Jaki jest sens przyjeżdżania na wakacje w takie miejsce?

Zdegustowani opuściliśmy to miejsce z samego rana (31.05) i udaliśmy się w kierunku Pizzy. W przypadku tego miejsca można powiedzieć tylko jedno - wszystkie drogi prowadzą na Plazza del Duomo, gdzie oczywiście stoi przechylona wieża. Na placu setki ludzi robiących sobie pozowane zdjęcia, na których podtrzymują przewracającą się wieżę. Zamieszanie i rozgardiasz, wszędzie sprzedawcy turystycznego mydła, widła i powidła. Ludzie nawołują się w różnych językach... Wszystko bardziej przypomina Wieżę Babel...




Kręcimy się trochę po placu, robimy fotkę i uciekamy w boczne uliczki. Może tam będzie trochę spokojniej. Jednak w przeciwieństwie do Sieny Pizza nie jest tak ładna i kameralna. Mamy wrażenie, że jest to miasto jednej wieży, na której zrobili niezły biznes. W dodatku wieża wcale nie jest aż taka krzywa i ewidentnie widać, że w trakcie budowy podejmowali już działania, żeby ją wyprostować ;-)

Uciekliśmy z tego koszmarnie zatłoczonego miejsca (aż trudno sobie wyobrazić, co się tutaj dzieje w szczycie sezonu) i pojechaliśmy w kierunku Vecchiano. Sektory wspinaczkowe było już widać z daleka - widok niezwykle obiecujący. W przewodniku znajduje się informacja, że jest to teren zatłoczony i mocno eksploatowany przez wspinaczy. Jednak dzisiaj z uwagi na fakt, że mamy w zasadzie środek tygodnia, jest pusto i spokojnie. Miła odmiana po zatłoczonym i męczącym mieście.

Bez problemy znaleźliśmy interesujący nas sektor. Wyciągnęliśmy sprzęt, związaliśmy się liną i napieram na pierwszą drogę. Asekuracja rewelacyjna - przeloty gęsto obite, ale ślisko trochę. Glazura taka, że nasze jurajskie Rzędkowice to przy tym oaza szorstkiego wapienia ;-) W lekkich dygotach zrobiłem pierwszą drogę. Czas wstawić się w kolejną. Może ciut łatwiejszą zrobię żeby się rozruszać? Wstawiam się zatem w coś łatwego, a tam poziom wyślizgania jeszcze większy niż na poprzedniej drodze. Po kilku wpinkach zaliczyłem spektakularny lot. W jeszcze większych dygotach dokończyłem drogę i z niesmakiem doszedłem do wniosku, że szkoda zdrowia na ten sektor, tym bardziej, że lampa zrobiła się totalna i w takim słońcu można zapomnieć o wspinaniu. Idziemy zatem dalej. Po kilkuset metrach docieramy do kolejnego sektora. Piękne miejsce - długie dwudziesto kilku metrowe drogi w cieniu. Oooo - tutaj możemy się powspinać :-)


Wstawiam się w pierwszą drogę - jakieś rozgrzewkowe 5c, ale bardzo długie, a ja takie drogi lubię. Po kilku metrach widzę, że poziom wyślizgania jest równie wysoki. Ku mojemu zaskoczeniu największe trudności pojawiły się po 20 metrach i w rozpoaczliwy sposób dokończyłem drogę... Pełna frustracja i zmasakrowane psyche :-( Wspinający się obok Włoch dodaje mi otuchy mówiąc, że tutaj wyceny są zaniżone, a poza tym w połowie drogi źle poszedłem dalej i zamiast 5c wspinałem się w bardzo wyślizganym 6b... Marna pociecha, ale zawsze... Było jeszcze trochę walki oraz frustracji połączonej z deklaracjami porzucenia tego sportu na rzecz innych przyjemniejszych form spędzania wolnego czasu. Małe sukcesy jednak były również, ale najbardziej zadowolona z dzisiejszego dnia była chyba kupiona na Elbie bugenwila, którą Kasia wyprowadziła na spacer ;-)



Elba cd..., czyli plażowanie, snorkowanie i dalsze wspinanie w granicie

Wracając z Spiaggia del Ginepro widzieliśmy mapę Elby z zaznaczonymi plażami i ich zdjęciami, które były dla nas inspiracją na kolejne kilka dni. W niedzielę (27.05) udaliśmy się na Spaggia del Zuccale. Kasia jak zobaczyła wodę, zrobiła oczy jak 5 złotych, ubrała piankę, płetwy i tyle było ją widać ;-)


Po jakimś czasie przyszła kolej na mnie. No cóż - woda zimna, mokra, a na dodatek słona... Pełna radość z pierwszego kontaktu z morzem ;-)


W sumie było nawet przyjemnie ;-) Widzieliśmy w wodzie trochę morskich żyjątek - rybki (w tym kilka kolorowych), kraby, czerwone korale, rozgwiazdy, a nawet ośmiornicę i murenę, która wystarczyło, że otworzyła swój pysk i to jż wystarczyło, żebym sobi popłynął dalej. Cały czas powtarzam Kasi, że w wodzie jest bardziej niebezpiecznie niż w skałach ;-) Na dodatek na kamienistym brzegu zaatakowała mnie mewa, która najwyraźniej miała gdzieś w pobliżu gniazdo z małymi ptaszorami.


W poniedziałek (28.05) opuściliśmy sympatyczny camping Croce del Sud i pojechaliśmy w kierunku Fetovaia, gdzie można się wspinać na granitowych blokach nad samym morzem. W przewodniku wspinaczkowym jest informacja, że wspinać można się tutaj praktycznie przez cały rok, z wyjątkiem dni, w których morze jest wzburzone - wówczas fale zalewają dolne części skał.


Sektory wspinaczkowe można znaleźć bardzo łatwo - znajdują się tuż pod parkingami. Granit jest tutaj zupełnie inny niż na Spiaggia del Ginepro - gruboziarnista skała, pokryta w wielu miejscach drobnym piaseczkiem. Niby dobre tarcie dla nóg, ale obłe chwyty pokryte piaseczkiem stanowiły spore utrudnienie. Jednym słowem - nowa formacja i nowe doświadczenie wspinaczkowe. Początki w moim wykonaniu były raczej słabe, a do tego po pierwszym locie na bardzo prostej drodze zdarłem sobie trochę skórę na palcach... Ogarnęła mnie frustracja. Przeszliśmy do drugiego sektora. Pierwsza próba, kontakt z piaseczkiem na chwytach i zaczęły się pełnowymiarowe dygoty i obawa przed odpadnięciem - na zaledwie 10 metrach chyba 3 razy cichutko prosiłem o blok asekurującą mnie Kasię. Jeszcze większa frustracja i dojście do konkluzji, że to całe wspinanie jest w zasadzie głupim i bezsensownym sportem, a poza tym to chyba trzeba sobie dać z tym spokój i zająć się czymś innym - kajakarstwem morskim na przykład...


Stanąłem jednak pod ścianą, wziąłem kilka głębszych oddechów i wreszcie się udało ;-) Po kilku kolejnych drogach doszedłem do wniosku, że chyba jeszcze przez jakiś czas nie wystawię mojego sprzętu na Allegro ;-)


W Fetovaia poza skałami nad morzem jest jeszcze ładna plaża, którą zostailiśmy sobie na kolejny dzień. Musieliśmy sobie znaleźć nocleg w okolicy. Ostatecznie trafiliśmy do Marina di Campo na camping La Foce. Wieczorem Kasia rozmawiała z kobitką z recepcji, która wspomniała, że w okolicy mieszka jej przyjaciel, który jest Polakiem. Rano mieliśmy okazję poznać Don Arcadio osobiście. Arkadiusz mieszka w tutejszej okolicy od dawna i prawie wszyscy go tu znają. Od 11 lat prowadzi tutejszą parafię, a mieszkańcy traktują go bardziej jako dobrego znajomego niż księdza :-) Pogadaliśmy sobie z sympatycznym proboszczem i umówiliśmy się, że jak będziemy chcieli, to ochrzci na Elbie nasze przyszłe dzieci kiedyś tam w przyszłości ;-)

Wtorek poświęciliśmy na siedzenie na plażach i objechaniu pozostałej części wyspy. Przed wyjazdem na Elbę nawet nie podejrzewaliśmy, że to jest aż tak ładna wyspa oferująca bardzo zróżnicowane widoki na relatywnie małej przestrzeni (wyspę można samochodem objechać w zaledwie kilka godzin). Chyba każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. My zatrzymaliśmy się na snorking na plaggia di Cavoli,


potem na plaggia di Fetovaia,






a następnie pojechaliśmy na północną część wyspy do Marciana Marina - małego portowego miasteczka z kryształowo czystą wodą nawet w samym porcie jachtowym.









Brak campingów w tej części zmusił nas jednak do powrotu na południową część do Lido, gdzie po raz kolejny w nocy usypiał nas szum fal...

W środę (30.05) czekała na nas kolejna niespodzianka w postaci plaży na Capo Bianco w okolicach Portoferraio. Wow! Biała, kamienista plaża, na której opalali się włoscy amanci w oczekiwaniu na zagubione turystki (a może turystów - cholera ich tam wie) i szmaragdowa woda, w której pływały ławice rybek ;-) Jak mi się kiedyś to wspinanie znudzi, to się może wezmę za nurkowanie? ;-) Kto wie - może po wrześniowym wypadzie na Zanzibar nawet podejmę kroki w tym kierunku? ;-)





Późnym popołudniem łapiemy w dosłownie ostatniej chwili prom do Piombino i zastanawiamy się dlaczego Napoleon stąd uciekał - miał tutaj podobno do dyspozycji dwie rezydencje - żyć nie umierać! :-)









wtorek, 5 czerwca 2012

Bienvenido a Elba i debiut we wspinaniu po granitowych płytach

(25.05) Opuszczamy sympatyczny camping Rosmarina i jedziemy w kierunku portowego miasteczka Piombino, z którego odchodzą promy na wyspy Archipelagu Toskańskiego. Naszym celem jest Elba - trzecia pod względem wielkości wyspa we Włoszech.


To tutaj na krótkim zesłaniu przebywał Napoleon, ale dosyć szybko stąd uciekł - mamy nadzieję, że przyczyną jego ucieczki nie była wyspa sama w sobie, tylko względy polityczne ;-)
W Piombino kupujemy bilety na prom do Portoferraio i po krótkim oczekiwaniu w porcie na horyzoncie widzimy nadpływającego Moby :-)



A tak na marginesie - warto pamiętać na przyszłość, że z Piombino można również dopłynąć na Korsykę (a tam podobno jest sporo fajnego wspinania ;-) )
W zasadzie to nie mamy żadnych precyzyjnych planów względem Elby. Lubimy klimaty wyspiarskie, gdzie życie ma często dużo mniejszą dynamikę i mamy nadzieję, że również tutaj uda nam się poczuć ten klimat.








Po opuszczeniu promu leniwie jedziemy w kierunku Capolivieri. Droga wije się serpentynami zboczami górskimi, do okoła jest bardzo dużo zieleni i są piękne widoki. Dojeżdżamy do Morcano. Gdzie widzimy strzałkę na camping Croce del Sud. Okolica jest ładna, a więc postanawiamy sprawdzić, czy są miejsca noclegowe. Camping położony jest w zasadzie na zboczu wzgórza i im wyżej tym bardziej kameralne warunki. Cisza, spokój, zielono, cena przyzwoita (jak na toskańskie warunki)... Zostajemy! ;-) Co prawda na dzień dobry zostaliśmy zaatakowani przez mrówki, ale w końcu znaleźliśmy sobie przyjemną miejscówkę ;-) Poza wszechobecnymi mrówkami zaskoczyła nas nocna inwazja latających mini latarek przypominających trochę robaczki świętojańskie. Odjechany widok - całe wzgórze jakby się poruszało (i nie był to bynajmniej efekt uboczny spożytego wieczorem Chianti Clasico) ;-)
Na Elbie jest kilka miejsc na plaży, gdzie można się powspinać. Jednym z nich jest Spiaggia del Ginepro. Opis dotarcia w przewodniku był na tyle enigmatyczny, że samemu ciężko byłoby się tam dostać. Próbuję zatem z samego rana (26.05) ustalić z lokalesami jak tam dotrzeć. "Spiaggia del Ginepro? Pierwsze słyszę, że taka plaża jest w tej okolicy..." - słyszę w odpowidzi. Hmm... Mała konsternacja, ale próbuję dalej - "Jak dojechać do ratusza?" Odpowiedź w stylu "Prosto, w lewo i na drzewo z dużą ilością machania rękami i pokazywaniem na wzgórze". W taki sposób nie wyjadę chyba nawet z campingu... Czytam jeszcze raz opis i znajduję jeszcze jeden punkt zaczepienia - "A jak dojechać do Residence Costa dei Gabbiani?" No i to w końcu zadziałało ;-) Po kolejnych wyjaśnieniach w łamanym angielskim i włoskim wspomaganym językiem migowym wskazującym kierunki postanowiłem, że najpierw dojedziemy do miasteczka ;-) W końcu każda droga zaczyna się od pierwszego kroku ;-)
Dojechaliśmy do centrum Capolivieri, a tam już za drugim podejściem uzyskałem potrzebne informacje. Kobieta, z którą rozmawiałem trochę dziwnie się na mnie patrzy i mówi - z 10 km musicie jechać gruntową drogą (tzw. "dirty road" ;-), a potem jeszcze pieszo trzeba dojść. Na koniec dodaje jeszcze - "To jest taki rejon, w którym nikogo nie ma". Super - uwielbiam takie miejsca :-)
Przejazd przez "dirty road" był rzeczywiście ciekawym doświadczeniem. Nawet na Nowej Zelandii nie jeździliśmy po takich drogach (bo ubezpieczenie ich nie obejmowało). Gruntowa droga wiła się górskim zboczem z fenomenalnym widokiem na morze :-) Po ok 40 minutach (10 km!) dojechaliśmy do Residence Costa dei Gabbiani, które okazało się być dosyć luksusowym kurortem, schowanym na skraju wyspy.








Porzuciliśmy auto i pieszo, coraz węższymi dróżkami, doszliśmy do zbocza nad morzem, gdzie moim oczom ukazał się przyjemny widok - kamienista plaża, nad którą górowały granitowe skały i połogie płyty.




Przez cały dzień byliśmy tu kompletnie sami. Przewspinaliśmy całą masę dróg. Pierwszy raz miałem okazję wspinać się na granitowych płytach - niby połogi teren i na pierwszy rzut oka człowiek zastanawia się, gdzie tu są trudności. Wystarczy wejść w skałę i po chwili następuje małe osłupienie - jak się w tym cholera wspinać ?!? Po pierwsze trzeba nabrać zaufania, że na tym granicie jest rewelacyjne tarcie i spokojnie można stanąć na nogach, a po drugie trzeba nabrać przekonania, że chwyty w cale nie są niezbędne do łojenia ciekawych dróg ;-)
















No i jakoś idzie, tylko na koniec dnia potwornie bolą łydki ;-) Czyli jak to się mówi - "Wspinamy się na nogach, a nie na rękach"...

Czy to możliwe żeby figi dojrzewały w maju?

(24.05) Dziesiejszy dzień przeznaczyliśmy również na wspinanie na toskańskiej prowincji. Za cel wybraliśmy sobie Poggio al Montone, do którego dosyć trudno dotrzeć z uwagi na fakt, że zgodnie z opisem w przewodniku powinniśmy kierować się na miejscowość Ghirlanda, której na mapie niestety nie ma... Trochę nam zajęło czasu zanim znaleźliśmy to miejce. Wymagało to m.in. doskonalenia techniki prowadzenia samochodu w jeździe po krętych, gruntowych drogach pamiętających chyba czasy Imperium Rzymskiego, a także przedzierania się przez krzaczory tuż obok ścieżki prowadzącej pod skałę. Eksploracja nowego terenu pełną parą ;-)

Poggio al Montone okazało się fajnym regionem z długimi drogami w wapieniu, który w niczym nie przypomna naszego wyślizganego jurajskiego mydła.


Powalczyliśmy z materią w jednej stronie sektora, zaspokoiłem swoje dzisiejsze ambicje z drugiej strony i w końcu przeszliśmy do ostatniej części - tam, gdzie była możliwość zrobienia drogi dwuwyciągowej. Zanim doszliśmy w to miejsce zobaczyłem na ziemi dwie figi - Ech... Zjadłoby się taką świeżą figę... Ale skąd o tej porze roku wziąć świeże figi?! Odpowiedź na to pytanie znalazłem na stanowisku, po pierwszym wyciągu drogi - w połowie skały rosło sobie dzikie drzewo figowe, pokryte dojrzewającymi owocami.


Aż mi się wierzyć nie chciało - pod koniec maja dojrzewające figi?! Ale skoro zboże już w wielu regionach Toskanii koszą, to może figi też mogą dojrzewać - szczególnie w tak nasłonecznionym miejscu. W trakcie zjazdu po ukończonej drodze oberwałem sporą część fioletowych - dojrzałych już owoców. Z zadowoleniem zjechałem na dół na degustację z kilkudziesięcioma owocami w siatce.


Niestety moja radość szybko zmieniła się w rozgoryczenie - owoce tylko z zewnątrz sprawiały wrażenie dojrzałych - w środku nie nadawały się do jedzenia... I tylko jaszczurka a politowaniem mi się przyglądała ze wzrokiem mówiącym: "Ech - Chłopie... Takich cudów w przyrodzie nie ma żeby w maju świeże figi były..."

Na szczęście w lokalnym sklepiku mającym w ofercie wyroby domowej roboty mogliśmy zaopatrzyć się w przysmaki toskańskej prowincji, tak więc pomimo braku dostępności fig byliśmy kulinarnie w pełni usatysfakcjonowani ;-)

Toskańskie wybrzeże szykuje się do letniej inwazji

We wtorek wieczorem z radością poszliśmy na krótki spacer na plażę nad Morzem Liguryjskim. Spacer był krótki, bo ku naszemu zdumieniu zaczął padać deszcz;-) Jednocześnie nasz spacerek był na tyle długi, aby się przekonać, że woda tutaj jest cieplejsza niż w Bałtyku, czy w Pacyfiku na wybrzeżu Chile, gdzie przepływa lodowaty prąd Humbolta... Kasia nie przyjęła z radością mojego żartu... W sumie zamiast ładować do auta pianki, płetwy i inne tego typu rzeczy mogliśmy wziąć kaski, linę dwużyłową i sprzęt do asekuracji na własną, co pozwoliłoby na wielowyciągowe wspinanie... Ech... Życie... ;-)

Na szczęście szybko znaleźliśmy camping. W pierwszym momencie mieliśmy wrażenie, że na Rosmarina camping panuje prawdziwe oblężenie, co wydawało się trochę dziwne biorąc pod uwagę, że mamy teraz głęboki przedsezon. Prawie cały camp zastawiony był campervanami i namiotami, jednak w miejscu, do którego trafiliśmy panowała błoga cisza i spokój... Prawie wszystkie campery były puste i najwyraźniej czekały na swoich właścicieli.

Włosi słyną ze swojego zamiłowania do campingowania i w zasadzie ze znalezieniem campingu nie ma większego problemu. Mamy jednak wrażenie, że włoskie podejście do biwakowania różni się trochę od naszego. My lubimy minimalistyczne warunki w formie namiotu, ciszę i bazpośredn kontakt z przyrodą. Włoski biwak wygląda jednak jak twierdza wyposażona we wszystko. Dosłownie we wszystko - łącznie z lodówką, telewizorem, dywanikiem przed wejściem, płotkiem, krasnalami witającymi u progu... Jednego można być pewnym - jak nam czegoś zabraknie, to z pewnością campingowy sąsiad Włoch będzie to miał, ale w sezonie, bo poza sezonem jego wakacyjne królestwo jest puste i ciche.


Podobna sytuacja na plaży - pusto, cicho i przyjemnie, ale dziesiątki rzędów leżaków już czekały na letnią inwazję turystów.


Przypuszczam, że w sezonie jest tutaj niezły kosmos. Na szczęście teraz można się rozkoszować ciszą i szumem morza w oddali...

Koniec tej przydługiej dygresji, ale widok dziesiątków camperwanów i setek (o ile nie tysięcy) leżaków był niezwykle inspirujący.

Wacając do tematu - środa wcale nie zapowiadała się obiecująco, chociaż mieliśmy nadzieję, że po kolejnej nocnej ulewie w końcu przywita nas słoneczko. Tak niestety nie było - od rana ołowiane chmury wisiały ponownie nad naszymi głowami. Dowiedzieliśmy się jednak, że pogoda ma się poprawić. Pokręciliśmy się trochę po wybrzeżu, po czym wsiedliśmydo auta i ruszyliśmy na toskańską prowincję z nadzieją, że uda nam się trochę powspinać. W taki oto sposób trafiliśmy do Gavorrano.


Opis dotarcia w skały był w przewodniku dosyć enigmatyczny, ale dzięki wrodzonej determinacji udało mi się znaleźć ścieżkę prowadzącą pod skały ;-) Po kilku godzinach pierwszy głód wspinania został zaspokojony, po czym wróciliśmy na znany już nam z wczorajszej nocy camp.

Toskańska uczta w Sienie

Wczorajszej ulewie zawdzięczamy ponad 12 godzin snu. Nie pamiętam kiedy ostatnio tak dużo spałem. Przez ostatnie kilka dni męczyły mnie efekty uboczne szczepionki na polio, którą przyjąłem w ramach przygotowań do wyjazdu do Tanzanii (o czym więcej we wrześniu jak wszystko dobrze się poukłada) i mój organizm funkcjonował na dziwnych obrotach...

We wtorkowy poranek (22.05) z ociąganiem zaczęliśmy się zbierać - namiot mokry, na dworze zimno, a my na śniadanie jedynie ciasteczka kakaowe mieliśmy... Co robić w taką pogodę? Chyba tylko zwiedzać jakieś miasto (jest to ostatnia rzecz, na którą zazwyczaj mam ochotę)... Pojechaliśmy zatem do Sieny, która w zaledwie kilka godzin podbiła nasze serca i wydrenowała mocno nasze portfele ;-)

Mam wrażenie, że Siena jest mniej "sztywna" od Florencji i włóczenie się po uliczkach położonych na wzgórzu jest bardziej przyjemne.




















Obeszliśmy kilka placów, nie weszliśmy do żadnego z muzeów i na jednej z ulic nasz wzrok przyciągnęła grupa osób zajadająca się toskańskimi wędlinami i serami, które były suto popijane czerwonym winem. Nasze nogi podążyły szybko za wzrokiem i węchem (tym bardziej, że była to już godzina, w której nasze żołądki zaczęły się dopominać paliwa do dalszego chodzenia) i w taki oto sposób trafiliśmy do Antica Pizzicheria - al Palazzo della Chigiana prowadzonej przez Antonio de Miccoli. Po przekroczeniu progu sklepu mieliśmy wrażenie jakbyśmy trafili do innego świata. Z sufitu zwisały całe udźce szynki prosciutto - cudny widok (oczywiście dla tych, którzy mięsiwem nie gardzą), za ladą ustawione były rzędy różnorodnych serów, kiełbas, salami i oliwek w zalewach, a ściany owego miejsca pokryte były rzędami butelek wina. W ramach uzupełnienia należy wspomnieć o muzyce, która jednemu z anglojęzycznych gości przypomniała wspaniałe lata 60-te stymulowane skrętami. Dodam tylko, że muzyka była w stylu elektronicznym. Ciekawa mieszanka ;-)

Pan za ladą płynną angielszyczyzną z włoskim akcentem zapytał się na co mamy ochotę. Oczywiście zgodnie stwierdziliśmy, że chcemy podobną deskę toskańskich smakołyków. No i w tym momencie zaczął się pokaz związany w popisowym krojeniem wędlin i serów oraz pieczywa. Po chwili otrzymaliśmy do tego wszystkiego dwa kieliszki, które wypełnione były rubinowym Chianti Classico. Jak się okazało nawet w brzydką pogodę można rozkoszować się w Toskanii, ale od kulinarnej strony ;-)





Przy okazji pobytu w sklepie mieliśmy okazję wymienić się opiniami z parą Hiszpanów - pani jak tylko zorientowała się, że trochę rozumiemy w jej ojczystym języku zalała nas potokiem słów wychwalając kuchnię Andaluzji ;-) W swoim czasie i tam dotrzemy ;-) Póki co jesteśmy tutaj i staramy się korzystać z toskańskich uroków.


Sienę opuściliśmy w tradycyjnych już strugach deszczu... Nie mając sprecyzowanych dalszych planów ruszyliśmy w kierunku wybrzeża. W taki oto sposób trafiliśmy do Marina di Grosseto, gdzie spędziliśmy kolejne trzy noce ;-)