(02.09.12) Niby już wszystko mamy gotowe, ale i tak pół
niedzieli zajmuje nam pakowanie rzeczy. Staramy się spakować możliwie
kompaktowo biorąc ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Oczywiście bierzemy
namiot i podstawowy sprzęt biwakowy. Bez tych rzeczy nie ruszam się z domu.
Zresztą co to za przyjemność spać w cudzym namiocie? Mój namiot jest jak dom –
niezależnie od tego gdzie nocuję, zawsze czuję się w nim prawie jak w domu ;-)
Ostatnia faza pakowania idzie nam sprawnie i Kasia aż się dziwi, że tak łatwo
nam poszło.
Na lotnisku spotykamy się z Andrzejem, który pomógł nam w
nawiązaniu kontaktu z Top of Africa – agencji, która organizuje nam safari i
trekking na Kilimanjaro. Andrzej widząc nasze plecaki dziwi się jakim cudem
udało nam się upchnąć nawet namiot w środku. Dla mnie to jest normalna sprawa,
że muszę się spakować tak, aby wszystko nosić na własnych plecach. Tym razem na
wyprawie będę miał od tego tragarzy, co i tak nie zmienia mojego podejścia do
ilości rzeczy, które ze sobą bierzemy.
Pozostaje nam już tylko pożegnać się z Kasią i wsiąść w
samolot, który zabierze nas na spotkanie z przygodą J Z jednej strony się cieszę,
jednak z drugiej strasznie dziwnie lecieć w świat poznawać nowe miejsca bez
mojego Querido Corazon… Wylot z Warszawy opóźnił się o 20 min. Niby nie dużo, ale na przesiadkę w Zurichu zgodnie z rozkładem mieliśmy mieć tyko 45 min. Zaczynam dochodzić do wniosku, że nasze pakowanie i tak nie miało sensu, ponieważ są bardzo małe szanse na to, że nasze bagaże dolecą razem z nami do Tanzanii. Tym bardziej, że Andrzej wspominał, że jego bagaże w Afryce często nie dolatywały na czas i musiał sobie bez nich radzić. Najważniejsze, że buty trekkingowe mamy na nogach ;-) Jak bagaże nie dolecą, to trudno. Hakuna Matata. Co będzie, to będzie.
W Zurichu do kolejnego samolotu udaje nam się wskoczyć
dosłownie w ostatniej chwili. Jesteśmy jednymi z ostatnich pasażerów, którzy
wchodzą na pokład. Krótko potem startujemy i aż trudno uwierzyć, że już za
kilka godzin będziemy już w Afryce.
(03.09.12) Budzę się od szturchnięcia i ze zdziwieniem
patrzę co się dzieje. Ahaaa… Śniadanie… Za godzinę już lądujemy. Za oknami
świta. Słońce przebija się przez gęstą warstwę chmur. Po chwili na horyzoncie widzę charakterystyczny stożek wulkanu. Po kręgosłupie przebiega dreszcz, ale to jeszcze nie Kili. Przelatujemy nad Kenią i przed oczami mamy Mt Kenya (albo jak kto woli Kirinyaga, czyli Góra Jasności) – drugi najwyższy szczyt Afryki (5199 m.npm.).
Po kolejnych kilkudziesięciu minutach lotu widzimy w końcu
Kilimanjaro. Szczyt nie sprawia wrażenia stromego, ale bryła góry jest
przytłaczająca. Czeka nas niezłe podejście – prawie 4 tys. metrów. Patrząc na
tą górę nie obawiam się trudności technicznych. Myślę, że największym wyzwaniem
będzie walka z wysokością i aklimatyzacją...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz