niedziela, 23 września 2012

Serengeti, czyli endless plain

Opuszczamy Ngorogoro i kierujemy się do Parku Narodowego Serengeti. Przed nami dosyć długa droga. Szutrowa droga, która najpierw prowadzi zboczem wulkanu. Wysuszona przestrzeń pokryta jest rdzawym pyłem, który przejeżdżające samochody wznoszą w powietrze. Okolice drogi doszczętnie pokryte są czerwonawym kurzem.

Wygląda na to, że po tej stronie krateru nie ma zbyt dużo wody. Pomimo to widzimy w oddali duże stado żyraf. Ewa doliczył się aż 19 sztuk. W tej scenerii był to widok dosyć surrealistyczny.

Telepiemy się przez kilkadziesiąt kilometrów w tumanach pyłu, który pomimo zamkniętych w samochodzie okien wciska się dosłownie wszędzie. Osiada na włosach, twarzy, czujemy go w nozdrzach… Krajobraz wygląda dosyć kosmicznie – w tle góry, wkoło porozrzucane wulkaniczne kamienie i karłowate wysuszone rośliny. Otoczenie nie wygląda zbyt przyjaźnie dla życia, jednak po drodze mijamy kilka masajskich wiosek. Gdzieniegdzie dzieci prowadzą stadka bydła. Zastanawiamy się skąd w tym rejonie biorą dla tych zwierząt roślinność.
Dojeżdżamy do bramy wejściowej parku Serengeti. Mamy kilka minut na rozprostowanie kości i wychodzimy z auta. Do samochodów podchodzi dwóch masajskich chłopaków. Jeden z nich ma twarz pomalowaną na biało i jest ubrany na czarno. Czyli ten jest już mężczyzną. Chłopcy uśmiechają się i wyciągają rękę w naszym kierunku. Nie mam w zwyczaju dawać pieniędzy w takich sytuacjach i jestem przeciwnikiem czegoś co nazywam „one dollar policy”, czyli dawania biednym dzieciom jednego przysłowiowego dolara. Moim zdaniem w ten sposób nie pomaga się biednym ludziom, tylko przyzwyczaja się ich do żebrania. Z nieba leje się żar, daję więc chłopakowi swoją butelkę wody. My w samochodzie mamy jeszcze kilka butelek, a oni stoją tutaj w słońcu. Zawartość butelki szybko znika w ich gardłach.


Krystian daje chłopakom coś słodkiego. Próbujemy z nimi porozmawiać, ale albo słabo znają angielski (w Tanzanii angielski jest jednym z podstawowych języków – dzieci w szkole uczą się języka suahili oraz angielskiego), albo nie chcą z nami rozmawiać. Robimy im zdjęcie i jedziemy dalej.


Park Serengeti jest jednym z największych parków narodowych Tanzanii. Jego nazwa wzięła się od masajskiego słowa „siring”, co oznacza „endless plain”, czyli po naszemu „niekończąca się równina”. Przejeżdżamy przez bramę i jedyne co widzimy to prostą szutrową drogę prowadzącą w głąb sawanny. O tej porze roku jest sucha pora, tak więc ta bezkresna kraina ma jednostajnie żółty kolor wypalonych w słońcu traw. Z pozoru wszystko wygląda tak samo, jednak ta jednostajność krajobrazu wyostrza po chwili wzrok i wręcz zmusza do wnikliwej obserwacji. W trakcie pory deszczowej zielona równina przyciąga setki tysięcy zwierząt, które migrują tutaj w poszukiwaniu pożywienia. Jednak teraz to miejsce sprawia wrażenie opustoszałego. Uważny obserwator może jednak sporo dostrzec. Gdzieniegdzie przemykają stada antylop i gazel. Widzimy też pojedyncze sztuki guźców. Z każdym przejechanym kilometrem wtapiamy się w ten krajobraz.
Ewa przemierza wyboistą drogę z prędkością ok 60 km/h, co przy tych warunkach sprawia wrażenie jakbyśmy jechali co najmniej 100 km/h ;-) Trzęsie niemiłosiernie i cali jesteśmy pokryci kurzem. Dojeżdżamy do miejsca, w którym jest trochę wody. Krajobraz diametralnie się zmienia.

 

Jest zielono, są drzewa, a tam gdzie są rośliny, to są również zwierzęta. Drogę zatarasowały nam baboons nie przejmując się w ogóle naszą obecnością.

Po jakimś czasie dojeżdżamy do miejsca, w którym robił się prawdziwy korek samochodów terenowych. Skoro jest tu taki tłum teleobiektywów, to COŚ tam musi być.

Podjeżdżamy. Ewa pyta się innego kierowcy na co wszyscy czekają. Aż się ciśnie na usta pytanie „Za czym panie stoi ta kolejka?”. Podobno pod drzewem, 100 m od drogi jest leopard. Wszyscy wpatrują się we wskazane miejsce przez wycelowane obiektywy, ale nic nie widać… Szczerze mówiąc mam wrażenie, że jakiś sprytny kierowca podpuścił turystów „polujących” na ostatnie trofeum brakujące do skompletowania tzw. „Big Five”. Nam w sumie do kompletu też brakuje leoparda. Widzieliśmy już lwa, bawoła, słonia i nosorożca (ale z daleka) ;-) Czekamy z 5-10 minut. Zaczynam mieć ubaw z ludzi stojących z wycelowanymi teleobiektywami. Śmieję się i mówię do Ewa: „Hakuna Matata – jedziemy”. Mówię naszemu kierowcy, że dla mnie gazele też są piękne. Ewa się śmieje, odpala samochód i jedziemy dalej przez wertepy. W drodze na camping pokazuj nam jeszcze „sausage tree”, czyli kiełbaskowe drzewo. Rzeczywiście drzewo wygląda tak jakby ktoś powiesił na nim salami i inne kiełbasy. Pytam się, czy te „kiełbasy” są jadalne. Podobno tylko baboons je jedzą, ale te małpiszony są chyba w stanie zjeść wszystko.


Dojeżdżamy do miejsca, w którym jest kilka campingów. W odległości 300 m od miejsca, w którym się zatrzymujemy stoją dwa słonie i obskubują liście z drzew. Camping nie jest ogrodzony. W zasadzie jest to miejsce, gdzie stoi kuchnia, jadalnia i są sanitariaty. Namioty stoją po prostu pomiędzy drzewami. Dla bezpieczeństwa większość namiotów stoi zgrupowana w jednym miejscu. Nie mamy ochoty spać „jeden na drugim” i rozstawiamy się trochę na uboczu. Pytam się jednak Ewy jak tu jest z dzikimi zwierzętami – czy zapuszczają się w nocy na camping? W odpowiedzi słyszę, że to jest park narodowy i „anything may happen”.
W trakcie kolacji poznajemy grupę Polaków, którzy kilka dni temu byli na Kilimanjaro. Wymieniamy się spostrzeżeniami oraz słuchamy ich wrażeń z wejścia na szczyt. Podobno było zimno jak cholera, a Krystian zastanawiał się po co my na ten wyjazd bierzemy tyle ciepłych rzeczy. Jak się okazuje – w swoim czasie się przydadzą ;-)

Po kolacji siadamy sobie z browarkiem w ręku na ławce niedaleko jadalni. Dookoła ciemno, gwizdy świecą intensywnie tuż nad naszymi głowami, a my wsłuchujemy się w tanzańską noc przepełnioną życiem i różnymi odgłosami. W pewnym momencie słyszymy ryk kilkaset metrów od nas. Po chwili podbiega do nas jeden z przewodników i mówi „Simba!” – lew kręci się niedaleko obozu. Przesiądźcie się bliżej światła, bo tu gdzie siedzicie po zmierzchu nie jest bezpiecznie (oczywiście po 18 robi się już ciemno). Podobno dzikie zwierzęta potrafią się podkraść po ciemku bardzo blisko siedzących ludzi. Przesiadamy się zatem w inne miejsce i pół żartem, pół serio zastanawiamy się co nas odwiedzi w nocy w naszym namiocie ;-)
PS – Przed snem idziemy jeszcze umyć zęby. Podchodzę do budynku z sanitariatami i w pewnym miejscu coś mi błysnęło w krzakach 50 m ode mnie. Skierowałem w tą stronę snop światła czołówki i znowu błysnęły jakieś ślepia. Widzę dwie pary wpatrujących się w nas oczu. Ciemne kształty poruszają się trochę, ale cały czas tkwią w miejscu. Podobno hieny zapuszczają się w nocy na camping w poszukiwaniu żarcia. Hmm… A my jesteśmy rozstawieni z tym naszym namiotem na skraju campingu… Zastanawiamy się przez chwilę, czy nie przenieść namiotu w inne miejsce, ale ostatecznie postanawiamy zostać tam, gdzie jesteśmy. Hakuna Matata ;-) Na szczęście Krystek w nocy chrapie za trzech, tak więc będzie przeganiał intruzów ;-) Chyba po raz pierwszy to jego chrapanie nie będzie mi przeszkadzać. „Dzisiaj możesz ładować ile fabryka w płucach dała!” – mówię do ojca na dobranoc ;-)

PS 2 – W środku nocy budzi nas upiorny śmiech i późniejszy skowyt hieny. Niezbyt przyjemny dźwięk, który wzbudził mały popłoch na campingu. Później było słychać jak chodzą po obozie, ale na szczęście żadna nikogo nie zaatakowała. Hakuna Matata ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz