Na lotnisku czeka na nas Ewa (wym. „Iła”) – nasz kierowca, z
którym spędzimy kilka najbliższych dni na safari. Zanim jednak ruszymy w
kierunku parków narodowych jedziemy jeszcze do Arusha (jednego z większych
tanzańskich miast), gdzie mamy załatwić formalności i zabrać prowiant na
najbliższe dni. Tanzania była kiedyś brytyjską kolonią, tak więc ruch uliczny
jest lewostronny. Chociaż patrząc w jaki sposób jeździ się tutaj różnymi
środkami transportu mam wrażenie, że ruch momentami jest wielostronny i
pierwszeństwo ma ten, kto przemieszcza się większym pojazdem. Przejazd do
Arusha zajmuje nam ok. 1h. W trakcie tej podróży mamy możliwość przyjrzeć się otoczeniu
i jak toczy się życie przy drodze i na ulicach…
Od razu widać, że Tanzania jest dosyć ubogim krajem. Jednak
na każdym kroku widać ludzi rozmawiających przez telefon komórkowy. Na drodze
do Arushy zasięg telefonii komórkowej jest bardzo dobry i na każdym kroku widać
malowane na ścianach i dachach domów reklamy operatorów komórkowych. Nawet
Masajowie, żyjący od wieków według tych samych zasad korzystają z komórek.
W mieście panuje zgiełk i mamy poczucie lekkiego chaosu,
jednak ma to swój urok. Najchętniej poszedłbym na spacer w pobliskie uliczki,
ale Ewa pilnuje nas żebyśmy się przypadkiem gdzieś nie zapodziali. Wskazuje
ręką na lokalny targ i mówi: „It is dengerous out there”. Nie wiem, czy
rzeczywiście jest tam niebezpiecznie. Na pewno jest ciekawie ;-)
Opuszczamy ten miejski rozgardiasz i jedziemy w kierunku
Parku Narodowego Lake Manyara. Wystarczy wyjechać kilka kilometrów od centrum
miasta i robi się znacznie czyściej i porządniej. Po drodze mijamy plantacje
kawy, bananów i pola kukurydzy. Tam gdzie występuje woda jest zielono. Jednak w
chwili obecnej w Tanzanii jest pora sucha i tam gdzie nie ma źródeł wody lub
rzek krajobraz jest spalony słońcem. Na polach wysuszony pył jest często
porywany w górę przez wiatr. Tumany kurzu wirują w postaci trąb powietrznych,
które są typowym widokiem o tej porze roku. Na początku trąby powietrzne
zwracają naszą uwagę. Po jakimś czasie zauważamy tylko, że kolejny wir kurzu
pojawia się na horyzoncie ;-)
Po drodze mijamy również stada krów i kóz pędzonych przez
masajskie dzieci. Jest to rejon zamieszkały przez masajskie plemiona, które
budują przy drogach swoje charakterystyczne wioski. Mamy wrażenie, że wędrujący Masajowie są wręcz integralną częścią krajobrazu, który mamy przed oczami.
Na poboczach stoją też grupki ubranych na czarno mężczyzn,
którzy mają twarze pomalowane w białe wzory. Mężczyźni trzymają w rękach dzidy
i coś tam wymachują do przejeżdżających samochodów. Szczerze mówiąc wygląda to
dosyć upiornie i zastanawiamy się o co chodzi. Okazuje się, że są to młodzi mężczyźni, którzy
przeszli jedną z najważniejszych ceremonii swojego życia – „circumcision”,
czyli obrzezanie, po którym przestali być dziećmi i stali się mężczyznami –
wojownikami. Ceremonia circumcision pozwala na przejście z okresu dzieciństwa w
okres dorosłości. Zanim jednak chłopiec zostanie dopuszczony do tej ceremonii
musi najpierw udowodnić mieszkańcom swojej wioski, że jest już dorosłym
mężczyzną – musi być w stanie nosić ciężką włócznię, umieć kontrolować duże
stada bydła, itp. Przed operacją obrzezania chłopiec musi przez siedem
kolejnych dni wypasać duże stado krów i kóz. Ceremonia circumcision może mieć
miejsce dopiero ósmego dnia. Przed operacją chłopiec musi stać w zimnej
pogodzie oraz przyjąć zimny prysznic w celu umycia się. W trakcie przejścia w
kierunku, w którym zostanie dokonany obrzęd, lokalna męska społeczność wspiera
chłopca okrzykami. Czasami stosowane są nawet groźby, które mają zapobiec ucieczce
chłopca przed bolesną operacją. Mężczyźni potrafią krzyczeć: „Jeżeli kopniesz
nóż, zabijemy cię! Jeżeli uciekniesz przed nożem, to nasza rodzina się ciebie
wyrzeknie!”. Cała ceremonia odbywa się bez środków znieczulających i chłopiec
musi wykazać się odwagą – nie może nawet mrugnąć okiem. Pomimo, że jest to
bolesna ceremonia, jest to równocześnie jeden z najważniejszych momentów w
życiu młodego Masaja. Po udanej ceremonii zyskuje on bowiem szacunek u rodziny,
otrzymuje prezenty i traktowany jest jak mężczyzna. Proces rekonwalescencji po
operacji trwa ok 3-4 miesięcy, a młodzi mężczyźni przez okres 4-8 miesięcy
muszą pozostać w czarnym ubraniu. Po tym czasie uzyskują status wojownika.
Podobno w drodze powrotnej z safari mamy się zatrzymać w
jednej z masajskich wiosek – to będzie ciekawe doświadczenie J
Po jakimś czasie dojeżdżamy do Parku Narodowego Lake Manyara,
który jest stosunkowo niedużym parkiem – ok. 330 km.kw., z czego w okresie pory
deszczowej 2/3 powierzchni zajmuje samo jezioro Manyara. Park słynie z dużej
ilości ptaków, lwów leżących na gałęziach drzew oraz słoni.
Ptaki są już widoczne na wejściu do parku. Olbrzymie
marabuty i pelikany fruwają nam nad głowami i musimy uważać żeby na dzień dobry
nie oberwać jakimś pociskiem ;-)Po wjeździe do parku, Ewa podnosi dach w naszym samochodzie terenowym, dzięki czemu mamy rewelacyjną platformę do obserwacji dzikich zwierząt. Na safari jesteśmy tylko my, tak więc mamy bardzo komfortowe warunki. Z tego co widzieliśmy w innych samochodach upchnęli na tej samej powierzchni nawet sześć osób (!).
Jedziemy gruntowymi drogami parku i pierwsze zwierzę, na
które natrafiamy to żyrafa. Schowała się w gęstwinie drzew i tylko widać było
jej długą szyję.
Kolejne zwierzęta, na które natrafiliśmy to pawiany, czyli
baboons. Bardzo szybko przerobiliśmy ich nazwę na „babuny” ;-)
Później otworzył się przysłowiowy worek ze zwierzętami – z jednej
strony stadko gazel, ponownie żyrafa, termity, zebry…
Po jakimś czasie dojechaliśmy nad rzekę, gdzie zobaczyliśmy
dwa hipopotamy wypięte do nas tyłkami. Stały sobie w miejscu i przeżuwały
leniwie trawę. Podobno dziennie muszą przerzuć ok. 100 kg zieleniny. Sporo tego
żucia mają ;-) Hipcie wyglądają sympatycznie, ale Ewa zachowuje czujność.
Podobno hipopotamy są bardzo agresywne i złośliwe. Pomimo swojej masy potrafią
szybko zaatakować i należą do najbardziej niebezpiecznych zwierząt.
Jedziemy dalej i natrafiamy na słonia! Stoi schowany za
drzewami i przeżuwa liście. Podobno słonie są zwierzętami stadnymi, ale
zdarzają się przypadki, że samce żyją w pojedynkę. Czyli wychodzi na to, że ten
„nasz” słoń tutaj, to chyba samiec. Po chwili jedziemy dalej i natrafiamy na całe stado słoni -
są nawet małe słoniątka! ;-) Stado liczy ok 20 sztuk. Nic sobie nie robią z
naszej obecności i przemieszczają się po drodze między samochodami.
Powoli opuszczamy Lake Manyara i jedziemy w kierunku
campingu. Po ok. 2h jazdy dojeżdżamy do Karatu, gdzie nocujemy na Kudu Campsite
– sympatycznym campingu położonym na obrzeżach wioski. Ewa i Yasin (nasz
kucharz, który ma ksywkę „Doctor Stomach”) dziwią się trochę, że mamy swój
namiot i sprzęt biwakowy. Mam nawet wrażenie, że czują się niekomfortowo, że my
jako klienci na safari sami sobie rozstawiamy sprzęt. Jednak ja czułbym się
równie niekomfortowo jakby ktoś robił to za mnie ;-) Wystarczy, że jedzenie nam
przygotują ;-) Gotowe jedzenie na campie jest mile widziane ;-))
Siadamy sobie wygodnie, otwieramy po butelce lokalnego piwa –
Kilimanjaro i rozkoszujemy się przyjemnym wieczorem. Niestety trwa to bardzo
krótko – po szybkim zachodzie słońca w okolicach godz. 18.40 robi się ciemno.
No cóż – w sumie to jesteśmy relatywnie blisko równika.
Pozostało nam więc wsłuchiwanie się w odgłosy tanzańskiej
nocy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz