czwartek, 20 września 2012

Lake Manyara

Wcześnie rano lądujemy na lotnisku Kilimanjaro Airport. Załatwiamy formalności wizowe (znudzony Tanzańczyk nie spiesząc się wbija nam pieczątkę do paszportu i za ciężko wykonaną pracę kasuje 50 USD od łebka) i ze zdziwieniem odkrywamy, że nasze bagaże jednak z nami doleciały! J

Na lotnisku czeka na nas Ewa (wym. „Iła”) – nasz kierowca, z którym spędzimy kilka najbliższych dni na safari. Zanim jednak ruszymy w kierunku parków narodowych jedziemy jeszcze do Arusha (jednego z większych tanzańskich miast), gdzie mamy załatwić formalności i zabrać prowiant na najbliższe dni. Tanzania była kiedyś brytyjską kolonią, tak więc ruch uliczny jest lewostronny. Chociaż patrząc w jaki sposób jeździ się tutaj różnymi środkami transportu mam wrażenie, że ruch momentami jest wielostronny i pierwszeństwo ma ten, kto przemieszcza się większym pojazdem. Przejazd do Arusha zajmuje nam ok. 1h. W trakcie tej podróży mamy możliwość przyjrzeć się otoczeniu i jak toczy się życie przy drodze i na ulicach…

 
 
 


Od razu widać, że Tanzania jest dosyć ubogim krajem. Jednak na każdym kroku widać ludzi rozmawiających przez telefon komórkowy. Na drodze do Arushy zasięg telefonii komórkowej jest bardzo dobry i na każdym kroku widać malowane na ścianach i dachach domów reklamy operatorów komórkowych. Nawet Masajowie, żyjący od wieków według tych samych zasad korzystają z komórek.
W mieście panuje zgiełk i mamy poczucie lekkiego chaosu, jednak ma to swój urok. Najchętniej poszedłbym na spacer w pobliskie uliczki, ale Ewa pilnuje nas żebyśmy się przypadkiem gdzieś nie zapodziali. Wskazuje ręką na lokalny targ i mówi: „It is dengerous out there”. Nie wiem, czy rzeczywiście jest tam niebezpiecznie. Na pewno jest ciekawie ;-)

 
Opuszczamy ten miejski rozgardiasz i jedziemy w kierunku Parku Narodowego Lake Manyara. Wystarczy wyjechać kilka kilometrów od centrum miasta i robi się znacznie czyściej i porządniej. Po drodze mijamy plantacje kawy, bananów i pola kukurydzy. Tam gdzie występuje woda jest zielono. Jednak w chwili obecnej w Tanzanii jest pora sucha i tam gdzie nie ma źródeł wody lub rzek krajobraz jest spalony słońcem. Na polach wysuszony pył jest często porywany w górę przez wiatr. Tumany kurzu wirują w postaci trąb powietrznych, które są typowym widokiem o tej porze roku. Na początku trąby powietrzne zwracają naszą uwagę. Po jakimś czasie zauważamy tylko, że kolejny wir kurzu pojawia się na horyzoncie ;-)

 
Po drodze mijamy również stada krów i kóz pędzonych przez masajskie dzieci. Jest to rejon zamieszkały przez masajskie plemiona, które budują przy drogach swoje charakterystyczne wioski. Mamy wrażenie, że wędrujący Masajowie są wręcz integralną częścią krajobrazu, który mamy przed oczami.

Na poboczach stoją też grupki ubranych na czarno mężczyzn, którzy mają twarze pomalowane w białe wzory. Mężczyźni trzymają w rękach dzidy i coś tam wymachują do przejeżdżających samochodów. Szczerze mówiąc wygląda to dosyć upiornie i zastanawiamy się o co chodzi.  Okazuje się, że są to młodzi mężczyźni, którzy przeszli jedną z najważniejszych ceremonii swojego życia – „circumcision”, czyli obrzezanie, po którym przestali być dziećmi i stali się mężczyznami – wojownikami. Ceremonia circumcision pozwala na przejście z okresu dzieciństwa w okres dorosłości. Zanim jednak chłopiec zostanie dopuszczony do tej ceremonii musi najpierw udowodnić mieszkańcom swojej wioski, że jest już dorosłym mężczyzną – musi być w stanie nosić ciężką włócznię, umieć kontrolować duże stada bydła, itp. Przed operacją obrzezania chłopiec musi przez siedem kolejnych dni wypasać duże stado krów i kóz. Ceremonia circumcision może mieć miejsce dopiero ósmego dnia. Przed operacją chłopiec musi stać w zimnej pogodzie oraz przyjąć zimny prysznic w celu umycia się. W trakcie przejścia w kierunku, w którym zostanie dokonany obrzęd, lokalna męska społeczność wspiera chłopca okrzykami. Czasami stosowane są nawet groźby, które mają zapobiec ucieczce chłopca przed bolesną operacją. Mężczyźni potrafią krzyczeć: „Jeżeli kopniesz nóż, zabijemy cię! Jeżeli uciekniesz przed nożem, to nasza rodzina się ciebie wyrzeknie!”. Cała ceremonia odbywa się bez środków znieczulających i chłopiec musi wykazać się odwagą – nie może nawet mrugnąć okiem. Pomimo, że jest to bolesna ceremonia, jest to równocześnie jeden z najważniejszych momentów w życiu młodego Masaja. Po udanej ceremonii zyskuje on bowiem szacunek u rodziny, otrzymuje prezenty i traktowany jest jak mężczyzna. Proces rekonwalescencji po operacji trwa ok 3-4 miesięcy, a młodzi mężczyźni przez okres 4-8 miesięcy muszą pozostać w czarnym ubraniu. Po tym czasie uzyskują status wojownika.
Podobno w drodze powrotnej z safari mamy się zatrzymać w jednej z masajskich wiosek – to będzie ciekawe doświadczenie J

Po jakimś czasie dojeżdżamy do Parku Narodowego Lake Manyara, który jest stosunkowo niedużym parkiem – ok. 330 km.kw., z czego w okresie pory deszczowej 2/3 powierzchni zajmuje samo jezioro Manyara. Park słynie z dużej ilości ptaków, lwów leżących na gałęziach drzew oraz słoni.
Ptaki są już widoczne na wejściu do parku. Olbrzymie marabuty i pelikany fruwają nam nad głowami i musimy uważać żeby na dzień dobry nie oberwać jakimś pociskiem ;-)

Po wjeździe do parku, Ewa podnosi dach w naszym samochodzie terenowym, dzięki czemu mamy rewelacyjną platformę do obserwacji dzikich zwierząt. Na safari jesteśmy tylko my, tak więc mamy bardzo komfortowe warunki. Z tego co widzieliśmy w innych samochodach upchnęli na tej samej powierzchni nawet sześć osób (!).

Jedziemy gruntowymi drogami parku i pierwsze zwierzę, na które natrafiamy to żyrafa. Schowała się w gęstwinie drzew i tylko widać było jej długą szyję.

Kolejne zwierzęta, na które natrafiliśmy to pawiany, czyli baboons. Bardzo szybko przerobiliśmy ich nazwę na „babuny” ;-)

Później otworzył się przysłowiowy worek ze zwierzętami – z jednej strony stadko gazel, ponownie żyrafa, termity, zebry…

 
 
 
Po jakimś czasie dojechaliśmy nad rzekę, gdzie zobaczyliśmy dwa hipopotamy wypięte do nas tyłkami. Stały sobie w miejscu i przeżuwały leniwie trawę. Podobno dziennie muszą przerzuć ok. 100 kg zieleniny. Sporo tego żucia mają ;-) Hipcie wyglądają sympatycznie, ale Ewa zachowuje czujność. Podobno hipopotamy są bardzo agresywne i złośliwe. Pomimo swojej masy potrafią szybko zaatakować i należą do najbardziej niebezpiecznych zwierząt.

 
Jedziemy dalej i natrafiamy na słonia! Stoi schowany za drzewami i przeżuwa liście. Podobno słonie są zwierzętami stadnymi, ale zdarzają się przypadki, że samce żyją w pojedynkę. Czyli wychodzi na to, że ten „nasz” słoń tutaj, to chyba samiec. Po chwili jedziemy dalej i natrafiamy na całe stado słoni - są nawet małe słoniątka! ;-) Stado liczy ok 20 sztuk. Nic sobie nie robią z naszej obecności i przemieszczają się po drodze między samochodami.

Powoli opuszczamy Lake Manyara i jedziemy w kierunku campingu. Po ok. 2h jazdy dojeżdżamy do Karatu, gdzie nocujemy na Kudu Campsite – sympatycznym campingu położonym na obrzeżach wioski. Ewa i Yasin (nasz kucharz, który ma ksywkę „Doctor Stomach”) dziwią się trochę, że mamy swój namiot i sprzęt biwakowy. Mam nawet wrażenie, że czują się niekomfortowo, że my jako klienci na safari sami sobie rozstawiamy sprzęt. Jednak ja czułbym się równie niekomfortowo jakby ktoś robił to za mnie ;-) Wystarczy, że jedzenie nam przygotują ;-) Gotowe jedzenie na campie jest mile widziane ;-))
Siadamy sobie wygodnie, otwieramy po butelce lokalnego piwa – Kilimanjaro i rozkoszujemy się przyjemnym wieczorem. Niestety trwa to bardzo krótko – po szybkim zachodzie słońca w okolicach godz. 18.40 robi się ciemno. No cóż – w sumie to jesteśmy relatywnie blisko równika.

Pozostało nam więc wsłuchiwanie się w odgłosy tanzańskiej nocy…  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz