niedziela, 30 września 2012

Kto wyżej skoczy, ten ma większe szanse na żonę


(06.09.12 cd) Kolejnym punktem naszej dzisiejszej wycieczki jest wioska Masajów. Zawsze mam mieszane uczucia przed wizytami w tego typu miejscach. Z jednej strony chciałbym zobaczyć jak wygląda życie w takiej wiosce, a z drugiej strony obawiam się, że zobaczę skomercjalizowany skansen dla turystów.


Wioska, do której podjeżdżamy, jest autentyczna. Stoi w pobliżu drogi pomiędzy parkiem Serengeti a Ngorogoro. Wioska składa się z kilkunastu domów, które zostały wybudowane dookoła placu, którego centralną część zajmuje wielkie, rozłożyste drzewo. Zabudowania otoczone są dosyć wysokim płotem, który został zrobiony z kolczastych krzewów, mających chronić mieszkańców przed drapieżnikami. Ewa uprzedza nas, że za możliwość zobaczenia wioski wódz kasuje 50 USD od samochodu. Trzeba przyznać, że nieźle się cenią…
Ledwo zaparkowaliśmy samochód, a już podchodzi do nas młody „wódz”. Po krótkiej wymianie uprzejmości i wyczekującej postawie z jego strony dajemy mu kasę, po czym „wódz” informuje nas, że możemy robić tyle zdjęć ile nam się podoba. OK- przynajmniej mamy jasną sytuację i nie będę miał oporów w robieniu zdjęć ludziom. Sam nie lubię jak ktoś podtyka mi obiektyw pod nos, przez co często mam opory w robieniu zdjęć nieznajomym.


Podchodzimy do bramy wejściowej, przed którą stoją dwie grupy mieszkańców ubranych w tradycyjne masajskie ubrania. Zanim zostaniemy zaproszeni do wioski, Masajowie przywitają nas tradycyjnym tańcem.


Pytam się naszego „wodza” (a raczej przewodnika) ile osób mieszka w wiosce. „Ponad 100” – słyszę w odpowiedzi. „Czyli, ile to jest rodzin?” – staram się dalej drążyć temat. „Wódz” patrzy na mnie zdziwiony i mówi: „Jedna. Jesteśmy jedną rodziną.” Dalszą naszą rozmowę przerywa już taniec Masajów, któremu przyglądamy się z zaciekawieniem.



Po odtańczeniu przywitania możemy przekroczyć próg wioski.
Tam czeka na nas kolejna atrakcja (widać, że mieszkańcy są dobrze przygotowani do odwiedzin turystów). Masajowie ustawieni w koło, śpiewają i wymachują swoimi bojowymi pałkami. Po chwili w środku pojawia się jeden z mężczyzn i zaczyna skakać, rozpoczynając w ten sposób taniec „adumu”, czyli „jumping dance”. Jest podobno bardzo ważny rytuał w życiu wojowników. Im wyżej mężczyzna skacze, tym większy ma potencjał jako wojownik i jest bardziej atrakcyjny jako wódz rodziny i przyszły mąż. Czyli jest to taki konkurs piękności. To znaczy – skoczności ;-) Korzystając z zachęty wodza idziemy sobie poskakać razem z nimi. Najpierw Krystian, później ja.
Patrząc na efekty naszego skakania można powiedzieć tylko tyle – jesteśmy raczej mało atrakcyjni dla masajskich kobiet ;-)

Następnie wódz zabiera nas do swojego domu. Teraz możemy się przyjrzeć jak wygląda ich codzienne życie. Na placu pomiędzy domami kręcą się dzieci. Krystian ma ze sobą lizaki, które rozdaje dzieciakom. Cieszą się jak to dzieci i każde wyciąga rączkę po słodycze. Dzieci są brudne, część z nich chodzi bez butów. Rozglądam się dookoła i jedynymi radosnymi osobami są w zasadzie tylko mężczyźni prezentujący swoje tradycyjne tańce. Kobiety, osoby starsze i dzieci mają raczej smutny wyraz twarzy i siedzą pod ścianami domów. Część z nich chodzi bez butów. Niektórzy mają na nogach sandały lub coś w formie butów zrobionych z resztek opon samochodowych. Ciekaw jestem jaka część z pobieranej opłaty trafia do innych osób z wioski…

Wchodzimy do chatki masajskiej, która konstrukcją przypomina leżącego na boku ślimaka. Żeby wejść do środka musimy prawie się schylić w pół. Po wejściu uderza nas intensywny zapach i gryzący w oczy dym prymitywnego paleniska, tlącego się po środku chaty. W zasadzie w środku nic nie ma. Plastikowy pojemnik na wodę oraz dwa łóżka zrobione z patyków i krowich skór. Jedno łóżko jest dla rodziców, a drugi dla dzieci. Na tej bardzo małej przestrzeni żyje zazwyczaj do 5 osób.
Wszystko w środku jest potwornie brudne. Siadamy na skraju łóżek i słuchamy opowieści „wodza” o tym jak zbudowany jest dom i jak zorganizowane jest życie jego mieszkańców. Dom zbudowany jest dosłownie ze wszystkiego. Konstrukcja z gałęzi i wszelkiego rodzaju patyków uszczelniona jest kawałkami tektury, plastiku, trawą, krowim łajnem i wszystkim tym, co Masajowie znajdą i przyniosą do wioski. Dowiadujemy się również, że masajska rodzina jest poligamiczna i ilość żon, które POSIADA mężczyzna uzależniona jest od liczebności jego stada bydła. Przelicznik jest prosty – jeżeli masz 10 krów, to stać cię na 1 żonę, a jeżeli masz 50 krów, to możesz mieć ich aż 5. Wódz opowiada również o tradycyjnym podziale obowiązków w domu. Kobieta jest odpowiedzialna za gotowanie, sprzątanie, opiekę nad dziećmi oraz przynoszenie wody (często nawet z bardzo odległych źródeł). W pobliżu tej wioski źródeł niestety nie ma i kobiety muszą przemierzać wiele kilometrów żeby zaopatrzyć wioskę w pitną wodę. Jest za to blisko droga, którą jeżdżą turyści i zostawiają wodzowi dolary na kolejne krowy i kolejne żony… Z tego co mówi wódz, mężczyzna jest odpowiedzialny za hodowlę bydła (którym z tego co widzieliśmy i tak zajmują się młodzi chłopcy) oraz zdobywanie pożywienia. Jedną z metod dobycia pożywienia jest nacinanie tętnicy szyjnej krowy w celu upuszczenia krwi, która następnie mieszana jest z mlekiem. Ranę po ukłuciu zalepiają kulką z popiołu…

Warunki życia w wiosce są przerażające. Jednak my na to patrzymy przez pryzmat swoich doświadczeń. Dla nich to jest normalny świat i przypuszczam, że nam łatwiej byłoby się dostosować do ich świata, niż im do naszego.
Po wyjściu z domku, nasz „wódz” (27 lat, 3 żony i 3 dzieci) oprowadza nas po stoiskach z różnymi ozdobami. Pokazuje nam to i owo i ewidentnie próbuje nam coś wcisnąć. Podobno mamy sobie coś wybrać. Negocjacje cenowe przeprowadzimy później. Jest przy tym dość nachalny. Widzimy, że jak czegoś nie weźmiemy, to nie ruszymy dalej. Szczerze mówiąc jestem lekko zdegustowany takim podejściem. Wybieramy jakieś wisiorki, które nam się nawet za bardzo nie podobają, ale może na odczepnego załatwimy w ten sposób sprawę. „Wódz” woła jakąś kobietę i razem idziemy za ogrodzenie wioski porozmawiać o cenie. Patrząc na to co wybraliśmy myślę sobie, że maksymalna cena jaką byłbym skłonny zapłacić za te 4 wisiorki to 5 USD. „Wódz” po konsultacji z kobietą proponuje 20 USD za sztukę, czyli 80 USD za komplet (!). Jego propozycja wywołuje uśmiech na mojej twarzy. W sumie to tak naprawdę w cenie 50 USD, które mu daliśmy na wejściu mogliby dać po takim wisiorku na pamiątkę, a on chce za to 80 USD… Wódz, mając wprawę w negocjacjach, rysuje patykiem na ziemi 80, po czym ją skreśla i poniżej pisze 70. Szczerze mówiąc w ogóle nie chcemy kupić tych wisiorków i musimy jakoś dyplomatycznie wybrnąć z sytuacji (nie chciałbym w łeb dostać tą jego pałką). Grzecznie tłumaczę mu, że niestety kupno tych pięknych wisiorków przekracza nasz budżet i pomimo, że nam się bardzo podobają obawiamy się, że nie stać nas na nie. „Wódz” mówi, że mamy wskazać swoją cenę. W odpowiedzi mówię mu, że cena na jaką byłoby nas stać może być zbyt niska i nie chciałbym go obrazić podając taką kwotę. „Wódz” zachęca nas cały czas do kupna stosując manipulację emocjonalną. Pokazuje nam smutną kobietę tłumacząc, że kupno tego naszyjnika pomogłoby w jej ciężkim życiu – w końcu kobiecina wszystkie codzienne zadania ma na swojej głowie i jeszcze po wodę musi biegać… Aż się ugryzłem w język żeby mu nie powiedzieć, że skoro ma takie ciężkie życie, to może jej przecież pomóc jako dzielny wojownik. Mając jednak na oku jego pałkę, podziękowałem grzecznie za możliwość obejrzenia naszyjników i skierowałem rozmowę na temat szkoły, którą wcześniej obiecał nam pokazać.




Chatka szkolna znajduje się poza ogrodzeniem wioski. Dzieci uczą się tam do 7 roku życia, a potem mogą iść do prawdziwej szkoły (oczywiście jeżeli zdadzą wcześniej egzamin). W chatce jest cała masa dzieciaków w różnym wieku. Dzieci są brudne, część jest boso. Smutne oczy patrzą się na nas. Mamy ze sobą trochę lizaków. Niestety za mało żeby dać wszystkim. Tak więc dajemy je nauczycielce mówiąc, że to dla najpilniejszych uczniów. Pytam się „wodza” czego tutaj te dzieci się uczą. „Języka suahili, angielskiego i matematyki”. Patrząc na „wodza” mam wrażenie, że on swojego czasu był pilnym uczniem tylko matematyki. Jego angielski jest ledwo zrozumiały, a liczyć potrafi świetnie – szczególnie dolary, które mu zostawiają turyści.

Ciekawie było zobaczyć wioskę Masajów, ale mam wrażenie, że zostaliśmy wmanewrowani w jakiś komercyjny pokaz, którego celem było wyciągnięcie kasy od turystów, żerując na ich litości. Mam wrażenie, że to jest taka świadoma polityka „wodza”, polegająca na tym, że im gorzej, tym lepiej. Czyli im biedniej i rozpaczliwiej, tym bardziej turysta będzie poruszony i wzruszony, przez co szybciej sięgnie po swój wypchany „zielonymi” portfel…
Masajowie są plemionami koczowniczymi, które co 3 lata zmieniają miejsce pobytu. Mam wrażenie, że po odkryciu dojnej krowy, Masajowie, których mieliśmy okazję dzisiaj zobaczyć, przeniosą się co najwyżej kilka kilometrów wzdłuż tej drogi, żeby nie utracić stałego źródła dochodów…

Po opuszczeniu wioski jedziemy w kierunku Olduvai Gorge. Miejsca, w którym archeolodzy odkryli szczątki pra-człowieka. Na wjeździe kasują 27 USD od osoby. W zamian za to otrzymujemy możliwość zwiedzenia „muzeum”, które posiada dwie bardzo skąpo wyposażone sale, w których jest trochę skamieniałych kości i omówiona teoria ewolucji człowieka. Jak dla mnie największą atrakcją tego miejsca jest widok na imponującą skałę, stojącą po środku kanionu. Fajne miejsce na zjedzenie lunchu, ale mam wątpliwości, czy jest to widok, za który warto zapłacić aż 27 USD ;-)))

Przy okazji podchodzę do stoiska z pamiątkami. Sprzedawca ma w ofercie wisiorki podobne do tych, które pokazywał nam „wódz” w masajskiej wiosce. Pytam się o cenę. „5 dollars” – słyszę w odpowiedzi. „Ahaa… A czy to jest cena ostateczna, czy punkt wyjścia do naszej rozmowy?” – pytam się chłopaka z uśmiechem. Sprzedawca chwilę się zawahał, po czym z uśmiechem odpowiedział; „We can discuss the price”. Czyli był otarty na dalszą rozmowę w tym temacie ;-)

Ostatecznie pamiątki kupiliśmy w jednym z wielu sklepów przy drodze z Karatu do Arusha. Wybór i możliwości negocjacyjne były tak wielkie, że w sklepie spędziliśmy 2 godziny, po których wyszliśmy nie tylko z wisiorkami, ale również z innymi fajnymi rzeczami ;-)




środa, 26 września 2012

Pożegnanie z bezkresnymi równinami


(06.09.12) Tym razem w nocy na szczęście nie pojawiły się hieny. Mieliśmy za to towarzystwo całego stada gazel, które nocowały zaledwie kilkadziesiąt metrów od campingu. Wracając z kolacji nieźle się przestraszyliśmy jak snop światła czołówki odbił się od dziesiątków wpatrzonych w nas oczu zwierzaków. Podeszliśmy nawet do nich bliżej żeby im się przyjrzeć, a one stały w miejscu jak zahipnotyzowane. Daliśmy im spokój i poszliśmy spać do namiotu zadowoleni, że w razie czego dzikie drapieżniki w pierwszej kolejności będą atakować gazele, a nie nas ;-)


Rano zebraliśmy nasze rzeczy i bez pośpiechu rozpoczęliśmy naszą powrotną podróż. Ponownie jak wczoraj mieliśmy okazję obserwować aktywność zwierzaków o poranku. Tym razem naszą uwagę przykuły strusie gody ;-) Mieliśmy okazję obserwować pełnowymiarowy strusi seks ;-)) Najpierw było „stroszenie piórek” po jednej i po drugiej stronie. Pani strusiowa rozpostarła skrzydła, co miało być chyba sygnałem dla pana strusia, że szykuje się małe tete a tete. Pan struś szybko się zorientował w temacie, położył się na ziemi i zaczął się kołysać z jednego boku na drugi. Całość tańców z jednej i drugiej strony trwała kilka minut. Po czym pani strusiowa położyła się na ziemi i jednoznacznie wypięła się w kierunku pana strusia. Na co wszyscy w samochodzie parsknęli śmiechem. Bez wątpienia będziemy świadkami strusiej „akcji” ;-) Samiec długo nie czekał i nakrył samiczkę całym swoim ciałem. Przez chwilę było widać tylko wirujące pióra, po czym ptaki się rozdzieliły i poszły w dwie różne strony. W samochodzie wybuchła kolejna salwa śmiechu ;-)
W dalszej części drogi natrafiamy na lwicę wylegującą się na poboczu. Leży zaledwie kilka metrów od naszego samochodu i nie zwraca na nas kompletnie uwagi.




Lwów widzieliśmy już sporo podczas tego safari, ale ta sytuacja jest o tyle ciekawa, że niedaleko od nas jest stado gazel. Część stada przeszła przez drogę i w tym momencie lwica zorientowała się, że ma przed sobą potencjalny posiłek. Drapieżnik przyjął pozycję bojową i podbiegł w kierunku, w którym przemknęły gazele.


Płochliwe zwierzęta zorientowały się, że stado zostało rozdzielone przez lwa. Gazele, które przeszły przez drogę zaczęły szybko uciekać. Pozostałe zamarły w bezruchu czekając na reakcję lwicy. Ta położyła się w trawie z głową skierowaną w kierunku uciekających gazel. Początkowo nie zorientowała się, że zaledwie 100 m od niej, po drugiej stronie drogi, tuż za pasem wysokich traw stoi druga połowa stada. Na czele grupy została gazela-zwiadowca, która czujnie badała teren. Pozostałe zwierzęta nerwowo biły się w kupę. Możliwe, że w międzyczasie zmienił się kierunek wiatru, ponieważ w pewnym momencie lwica zorientowała się, że po drugiej stronie czeka na nią potencjalna uczta.


Momentalnie przyjęła pozycję bojową i zaczęła skradać się w kierunku drogi zasłonięta wysokimi trawami. Z drugiej strony gazela-zwiadowca przesunęła się w kierunku traw sprawdzając, czy lwica cały czas tam jest. Myśleliśmy, że będziemy świadkami ataku, ale w tym momencie podjechały 3 samochody z drapieżnie wychylającymi się lufami teleobiektywów. Gazele spłoszone uciekły w głąb sawanny, a lwica zniechęcona zaczęła się oddalać w przeciwnym kierunku…

Nie spiesząc się zaczęliśmy jechać w kierunku bramy wjazdowej parku Serengeti. Jadąc samochodem staraliśmy się rejestrować przemykające przed naszymi oczami krajobrazy. Ten niesamowity widok falujących na wietrze traw na długo zostanie w naszej pamięci.


Przy wyjeździe z parku musieliśmy załatwić jeszcze jakieś formalności. Dzięki czemu mogliśmy się trochę pokręcić po okolicy. Moją uwagę przykuła kolorowa jaszczurka.
 
Natomiast Krystian z uwagi na fakt, że zapomniał okularów skoncentrował się na koniec na trochę większych zwierzakach – w pobliży bramy kręciły się dwa słonie, które objadały rosnące tam drzewa z liści ;-) 
      
 

wtorek, 25 września 2012

Drapieżnik, czy ofiara?

(05.09.12) Ponownie wstajemy przed świtem. Dzisiaj jesteśmy jednak trochę niewyspani, bo co jakiś czas budziły nas odgłosy afrykańskiej nocy. Ewa wita nas pytaniem: „Umelala salama?”. Domyślam się, że pyta się, czy dobrze spaliśmy. Taaa… Rewelacyjnie. Szczególnie jak te śmieciożery kręciły się w nocy po obozie szukając resztek jedzenia. Równie upiornych dźwięków jak wycie hien jeszcze chyba nie słyszeliśmy. Wsiadamy do samochodu i jedziemy odkrywać park Serengeti o świcie. Wcześnie rano zwierzęta są wyjątkowo aktywne i tuż za obozem mijamy stada gazel, antylop, żyrafy…


 
Na horyzoncie widzimy też wznoszące się w powietrze balony. To taka atrakcja dla nadzianych turystów – straszenie zwierzaków z powietrza ;-) Machamy ręką na powitanie przelatującym nad nami ludziom, którzy stłoczeni w koszu lecą na spotkanie ze swoją przygodą.
 
My w komfortowych warunkach (jedziemy tylko my w dwóch plus kierowca) jedziemy szukać swoich wrażeń. Dojeżdżamy do miejsca, w którym stoi kilka samochodów. COŚ tam musi być. Jest! Jest leopard! Wczoraj go nie widzieliśmy, a dzisiaj spaceruje pomiędzy samochodami i jest prawie na wyciągnięcie ręki.
 
Strzelające migawki aparatów chyba mu jednak przeszkadzają, ponieważ po chwili znika w wysokich trawach i zmierza w kierunku skał. Porusza się lekko i bezszelestnie. Wspina się na kamienie i patrzy na nas z góry, a my mamy wrażenie, że próbuje ocenić, czy nadajemy się na jego śniadanie ;-)

Następnie mijamy szeroki pas traw. Gdzieś na horyzoncie mignął lew. Jest jednak na tyle daleko, że ledwo możemy go zobaczyć przez lornetkę. Ewa próbuje objechać to miejsce z nadzieją, że uda się przeciąć jego (a raczej „jej”, bo to pani lwica) drogę z drugiej strony. Nasz kierowca zatrzymuje samochód i intensywnie wpatruje się w gęstwinę traw. „Martin – widzisz coś? Nic nie ma?” – pyta się trochę zmartwiony nasz przewodnik. „Nie, Ewa. Jest bardzo dużo. Mamy piękny krajobraz. Cieszmy się z tego co mamy, a nie żałujmy tego co nie ma” – odpowiadam z uśmiechem.
Wracam powoli do głównej drogi i w odległości kilkudziesięciu metrów od nas z traw wyłania się lwica, której szukaliśmy J Czasami wystarczy chwilę cierpliwie poczekać.
 

Jedziemy dalej. Po drodze mijamy kilka hien. Patrząc na nie w świetle dziennym dochodzimy do wniosku, że wyglądają jak jakieś obdartusy. Takie sawannowe typy spod ciemnej gwiazdy ;-)
W trakcie jazdy mijamy drzewo, na którym smętnie wiszą resztki małej antylopy, którą leopard wciągnął do góry, żeby spokojnie się najeść. Resztki kości i skóry dyndają na gałęzi, poruszane przez wiatr ostrzegając, że to piękne otoczenie jest w stanie permanentnej walki o przetrwanie.
 


Jedziemy przez teren, na którym rośnie dużo drzew. Jest zatem szansa, że natrafimy na żyrafy. Rzeczywiście są. Po kilku minutach mijamy małe stado, które spłoszone rozbiega się w różne kierunki.
 
Ewa wspomina, że żyrafa jest symbolem Tanzanii. Pytam się go dlaczego nie lew albo leopard. W odpowiedzi słyszę, że lew oraz leopard są drapieżnikami, a Tanzania jest pokojowym krajem,  którym obecny prezydent dąży do utrzymania stabilności i stworzenia warunków do spokojnego życia dla wszystkich mieszkańców. Dlatego właśnie symbolem tego kraju jest żyrafa – najbardziej łagodne i spokojne zwierzę całej sawanny.

Dzisiejszy dzień obfituje w drapieżniki. Po raz kolejny mijamy lwy. Tym razem lwice leżą z małymi na ziemi i sprawiają wrażenie jakby miały siestę. Przypatrujemy się przez chwilę i mamy świadomość, że jakikolwiek gwałtowny ruch lub zbliżenie się do ich legowiska mogłoby zakończyć się ich atakiem. Nie przeszkadzamy im zatem i odbijamy z głównej drogi i jedziemy w kierunku, gdzie widoczne są skały. W Serengeti jest dużo „porozrzucanych” granitowych głazów. Generalnie nie są zbyt wysokie i raczej nie nadają się do wspinaczki ;-) Co najwyżej do boulderingu ;-)
W tej części parku jest cicho i spokojnie. Nie ma co prawda dużych zwierząt, ale dzięki temu można skoncentrować się na tych mniejszych, których w obliczu dużych się nie dostrzega. Na pozór nic tu nie ma, ale wystarczy się na chwilę zatrzymać, wsłuchać i wpatrzeć w otaczający krajobraz i po chwili widać, że cała okolica tętni życiem. Dookoła nas jest bardzo dużo różnokolorowych ptaków i różnych małych żyjątek. Objeżdżamy dookoła skały. W pewnym momencie widzę, że jedna z tych skał się porusza. „Słoń!” – mówię. „Gdzie?” „No tam” – pokazuję ręką. „Gdzie? Przecież tam są skały…”


„No właśnie tam. Pomiędzy skałami stoi!”. W tej chwili „skała” się poruszyła i błysnęła białymi kłami. Ciekawe jakby taka skała zareagowała na próby boulderingu? ;-) Może jednak lepiej nie próbować się tu wspinać ;-)

Opuszczamy rejon z granitowymi skałami i jedziemy w kierunku rzeki albo podłużnego jeziora. Ciężko stwierdzić co to jest, ale dostępność wody powoduje, że okolica jest zielona. Na brzegu widzimy wylegującego się krokodyla. Gad spłoszony odgłosem jadącego samochodu wchodzi do wody i niknie nam z oczu. Coś mi się wydaje, że nie będziemy w tej wodzie szukać ochłody ;-)

Ewa kieruje samochód na coraz gorzej utrzymane drogi. Krystian się śmieje, że nasz kierowca chce się teraz zemścić za to, że rano zjedliśmy z rozpędu wszystkie naleśniki przygotowane przez Yasina ;-) Jedziemy przez tanzańską sawannę. Po horyzont widać tylko falujące trawy, które co chwilę zmieniają odcienie, w zależności od tego jak świeci słońce.
 
 
Z pozoru sawanna jest oazą spokoju i ciszy, ale to tylko złudzenie. Otoczenie sprawia wrażenie pokojowego miejsca, ale tak naprawdę jest to teren ogarnięty nieustającą walką. Jedno zwierzę poluje na drugie, a my zastanawiamy się, czy w tym świecie jesteśmy drapieżnikami, czy potencjalnymi ofiarami.
Ewa cały czas jedzie w głąb sawanny, intensywnie wpatrując się w gąszcz traw. Po jakimś czasie zatrzymuje samochód i z satysfakcją w głosie mówi: „Patrzcie w prawo”. Wytężamy wzrok i dostrzegamy w trawach dwa drapieżniki, trochę podobne do leopardów. Jeden z nich w pysku trzyma zakrwawioną kość – to chyba resztki gazeli. Dowiadujemy się, że nie są to leopardy, tylko cheetah, które są do nich podobne. Zwierzęta patrzą się na nas. Jesteśmy tak blisko, że słyszymy ich oddech i widzimy jak napinają się ich mięśnie.


Cheetah są podobno znacznie szybsze i bardziej zwinne od leopardów i trudno je tu spotkać. Cheetah są jednymi z najszybszych zwierząt na świecie. W ciągu zaledwie 3 sekund są w stanie rozwinąć prędkość do 100 km/h i na krótkich dystansach są w stanie biec z prędkością nawet 120 km/h (!). Wpatrujemy się w ich ślepia i czujemy taką atmosferę napięcia. W takiej chwili lepiej siedzieć w samochodzie. Cheetah odchodzą po chwili na odległość kilkudziesięciu metrów i siadają obok siebie w trawie.



Po czym intensywnie wpatrują się w jeden punkt na horyzoncie. Mamy wrażenie jakby były przygotowane do skoku i do ataku. Może dostrzegły jakieś zwierzęta i będziemy świadkami polowania? Cheetah siedzą jednak cały czas i patrzą się  jeden punt. Krystian lustruje przy pomocy lornetki okolicę i mówi: „Tam są lwy! Samica idzie z przodu, a dwa samce z wielkimi grzywami idą za nią.” Pytam się Ewa, czy lwy i cheetah walczą ze sobą. „Nie – nie walczą. Lwy i leopardy polują na cheetah, bo są konkurentami w walce o jedzenie. Tak więc cheetah nie przygotowywały się do ataku, tylko raczej do obrony albo ucieczki. Tak więc na sawannie albo polujesz, albo polują na ciebie ;-) Lwy jednak zniknęły w trawach i tym razem nie doszło do konfrontacji drapieżników.

W drodze powrotnej ponownie natrafiliśmy na stado lwów. Od razu widać, że są wygłodniałe i szukają czegokolwiek do jedzenia. Są tak chude, że aż widać im żebra. Kręcą się niedaleko wodopoju w oczekiwaniu na ofiary. Mamy wrażenie, że obecnie na sawannie jest więcej drapieżników niż zebr, które przemieściły się w inny rejon.



Po kilku kilometrach jazdy natrafiamy na stado gazel Thomsona. Płochliwe zwierzęta uciekają przed jadącym samochodem na bezpieczną odległość. Są czujne i cały czas węszą, czując potencjalne zagrożenie.
 
 
Mamy wrażenie, że jakby pojawiło się tutaj wygłodniałe stado lwów, to byłaby niezła jatka. Od tego jeżdżenia my też zrobiliśmy się już głodni, tak więc wracamy na camping zobaczyć co tym razem przygotował dla nas Yasin – nasz Doctor Stomach ;-) Jedzenie było bardzo dobre. A może my byliśmy tacy głodni? ;-) Tak na serio, to afrykańskie jedzenie nam służy i nie mamy żadnych kłopotów żołądkowych. Oby tak było dalej. Po południu ruszamy na jeszcze jedną przejażdżkę po okolicy. Największą atrakcją tej odsłony był krokodyl wylegujący się na brzegu rzeki. Podobno był to krokodyl nilowy. Swoją drogą ciekawe jak on się tutaj dostał ;-)


Ewa chyba pasjonuje się ornitologią, bo w trakcie drogi pokazuje nam wiele rodzajów ptaków. Trzeba przyznać, że ma niezłe oko, ponieważ jest w stanie wypatrzeć nawet najmniejsze gatunki. Nie jestem w stanie zapamiętać ich nazw, a Ewa opowiada nam nawet o ich zwyczajach. Podobno w Serengeti jest ponad 300 gatunków ptaków.

To był długi i udany dzień. Przed nami jeszcze kolacja, a jutro rano ruszamy już w powrotną drogę i opuszczamy bezkresne równiny Serengeti.