sobota, 30 marca 2013

La Digue - wyspa nietoperzy i kur skaczących po drzewach

(10.03) Poczucie czasu i czegoś takiego jak rozkład jazdy wydaje się być na Seszelach dosyć względne. Chcemy się dzisiaj przemieścić na La Digue - wyspę oddaloną od Praslin zaledwie o 4 km. Kasia sprawdziła w kilku miejscach godziny odchodzenia promu z przystani na Praslin (portem tego raczej nazwać nie można) i każdy rozkład wskazywał inną godzinę :-/ Ostatecznie ok. 8.30 stawiliśmy się na przystani i... pocałowaliśmy przysłowiowe klamki. Wszystko zamknięte na głucho, żaglówki bujają się na falach i tylko żar leje się z nieba (o 8.30 rano!).


Po kilkunastu minutach przyjechała znudzona pani i zaczęła w ekspresowym tempie otwierać punkt sprzedaży biletów. Otwarcie drzwi i włączenie klimatyzacji zajęło jej kolejne pół godziny. Okazało się, że najbliższy prom będzie odchodził o 10... Mając kupione bilety, rozsiedliśmy się wygodnie w cieniu i z narastającym rozbawieniem zaczęliśmy obserwować stopniowo nadciągający tłum turystów. Ubaw. Pełnowymiarowy. Naszą uwagę zwróciła para Włochów z koszulkami, na których mieli obrazek uśmiechniętego pana młodego i smutnej panny młodej. Z dopiskiem "Game Over". Ciekawe, czy to była ich podróż poślubna, czy pożegnalna podróż rozwodowa ;-) Biorąc pod uwagę, że w trakcie 15 minut zdążyli się pokłócić można mieć co do tego wątpliwości, czy rzeczywiście była to podróż poślubna ;-)

W końcu nastąpił niemiłosiernie długi boading i po ponad 2 godzinach czekania ruszyliśmy w kierunku La Digue! Podróż trwała ok. 15 minut ;-)))


Pomimo niewielkiej odległości La Digue jest wyspą znacznie różniącą się od Praslin. Przyroda jest znacznie bardziej bujna i taka... afrykańska. Dużo palm, drzew z egzotycznymi owocami, kwiatów... Rozgrzane powietrze nasycone jest zapachami.




Jedno jest pewne - tutaj nie powinniśmy mieć problemu ze znalezieniem owoców. Wszystko na tej wyspie sprawia wrażenie funkcjonowania na zwolnionych obrotach. Może jest to spowodowane odległościami - z jednego końca na drugi jest ok. 7 km (a cała wyspa ma 19 km kw. powierzchi i aż 2 tys. mieszkańców). Dominującym środkiem transportu są rowery, a taksówka zaprzężona jest w woła :-)



Chcąc dostosować się do rytmu panującego na La Digue, wybraliśmy najwolniejszy środek przemieszczania się, czyli nasze nogi ;-) Nasze kroki skierowaliśmy w kierunku słynnej Anse Source d'Argent. Jeżeli kiedykolwiek widzieliście zdjęcia z Seszeli z charakterystycznymi granitowymi kamieniami, to najprawdopodobniej większość z nich została zrobiona właśnie tutaj. Mniej więcej w połowie drogi napotkaliśmy na niespodziankę - brama, budka, a w budce uśmiechnięta pani. Podobno za wejście do parku musimy zapłacić 200 rupi. "Jakiego parku? Przecież my idziemy na Anse Source d'Argent!" "No tak, ale żeby przejść dalej na Anse Source d'Argent, to musicie zapłacić za wejście do parku, ponieważ droga prowadzi przez park." - z uśmiechem odpowieda pani. "Ahaaa... A to jest jedyna droga?" - pytam na wszelki wypadek. "Nie - możecie iść dalej plażą, ale zaczął się przypływ". Nie lubimy jak ktoś nas wykorzystuje tylko dlatego, że pojawiliśmy się w turystycznym miejscu, tak więc schodzimy do wody, która miejscami sięga nam do pasa. Po 200 metrach z powrotem wracamy na ścieżkę. Takiego absurdu już dawno nie widzieliśmy :-)

W końcu doszliśmy na tą słynną plażę. Przy ścieżce minęliśmy łuk nowożeńców ;-) współczując jednocześnie pannie młodej, która musiała się tu doczłapać w tym upale w sukni ślubnej ;-) No, ale czego się nie robi dla romantycznych zdjęć?;-)





Na plaży jest od cholery i ciut ciut granitowych bloków. Poza tym piasek i niebieska woda, w której za dużo nie widać ze względu na podnoszący się od fal piasek. Czyli plaża, jak plaża ;-) Dobrze, że chociaż te granitowe bloki skalne były, to sobie mogłem trochę po nich połazić ;-)





Wieczorem kolejna niespodzianka, a nawet dwie. Pierwszą była inwazja nietoperzy, które z furkotem latały nad naszymi głowami, a drugą była knajpa (Zerof), do której się wybraliśmy. Okazało się, że wieczorem można wykupić tylko bufet creolski, który był tak podły, że szybko z tamtąd uciekliśmy... Z mieszanymi uczuciami odnośnie La Digue zakończyliśmy dzień, a Kasia jeszcze kilka dni temu zastanawiała się, czy dobrze zrobiliśmy, że na tej wyspie spędzimy tylko trzy dni...

(11.03) Ranek zaczęliśmy od owocowego szaleństwa :-) Dostaliśmy na śniadanie nieznane nam owoce i w dobrym nastroju ruszyliśmy na rowerach na drugą stronę wyspy. Po drodze nie mogliśmy sobie odmówić owocowego szaleństwa w przydrożnym sok-barze ;-)






Zosia dostała przepysznego bobo fruta i pojechaliśmy dalej w kierunku Grand Anse.




Wejście na plażę zastawione niezliczoną ilością rowerów - na to będzie jakaś maskra... Rzeczywiście - na plaży jedno gigantyczne drzewo, a pod nim stłoczeni turyści szukający odrobiny cienia. Hmmm... No to chyba trzeba znaleźć ścieżkę na Petite Anse ;-)


Wymagało to przejścia przez jakieś krzaczory, ale tu już było bardziej kameralnie i znacznie ładniej.


Posiedzieliśmy trochę i podjęliśmy ostateczne wyzwanie. Podobno trudnym i wymagającym szlakiem przedarliśmy się na Anse Cocos.




Kasia pokonała tą mrożącą krew w żyłach trasę w 5 miesiącu ciąży i w klapkach na nogach ;-) Warto było. Przepiękna plaża, mało ludzi i fantastyczna woda. Zdecydowanie najładniejsza plaża jaką do tej pory widzieliśmy :-)



W trakcie zaledwie dwóch dni mogliśmy zapoznać się z dwoma skrajnymi obliczami La Digue. Na koniec drugiego dnia dostaliśmy też mały prezent w postaci zachodu słońca, który na tej szerokości geograficznej kończy się niezmiernie szybko.




Trzeba przyznać, że pomimo swojej małej wielkości, jest to wyspa różnorodna i mająca sporo do zaoferowania. Potrafi też zaskakiwać prawie na każdym kroku - chociażby tym, że poza latającymi nietoperzami, wieczorami kury skaczą po drzewach, a więc spadające z nieba jajka nie powinny w zasadzie nikogo dziwić ;-) Tak samo jak żółw spacerujący środkiem drogi ;-)

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz