piątek, 22 marca 2013

Vallee de Mai

(06.03) Na Praslin znajduje się Park Narodowy Vallee de Mai, w którym rosną endemitowe palmy coco de mer, będące symbolem Seszeli. Wszystko co seszelskie ma wizerunek żeńskich owoców coco de mer - począwszy na pieczątce z wizą w paszporcie, a kończąc na szamponie do włosów. Kokosy mają bardzo charakterystyczny wygląd - przypominają okrągłe, zmysłowe, kobiece pośladki :-) Wiekowe palmy coco de mer (najstarsze mają nawet 800 lat) poza owocami żeńskimi rodzą również owoce męskie - te z kolei przypominają kształtem gigantyczny męski członek. Niektórzy nazywają te owoce "orzechami miłości", inni "zakazanymi owocami". Prawda jest taka, że te palmy rosną tylko na Seszelach i nie rozprzestrzeniły się na inne miejsca na świecie, ponieważ kokosy były zbyt ciężkie (nawet do 20 kg) i fale morskie nie były w stanie ich samoczynnie przetransportować na inne wyspy.

Dwa dni temu mieliśmy pomysł żeby do Vallee de Mai dojechać na rowerach. Rankiem porzuciliśmy ten szalony pomysł. Lampa zrobiła się totalna. TOTALNA. Poza tym droga do rezerwatu prowadzi jednostajnie do góry. Po trzecie - boli mnie od tego cholernego siodełka tyłek i już wolę dojść tam pieszo. Kasia z Zosią pieszo iść nie chcą, tak więc czekamy na autobus. Czekamy. Czekamy... I czekamy... O - zobacz! Spadł owoc avocado! Ahaa... Czekamy... Widziałaś, że owoce avocado rosną na takich drzewach? Nie... A Ty? Też nie... Czekamy... W międzyczasie widzimy jak pani i pan na rowerach z dzieckiem w foteliku dziarsko pedałują w kierunku Vallee de Mai. Zobacz - są jeszcze bardziej zwariowani rodzice od nas - dziecko w takim upale na rowerze wieźć! Czekamy... Po kolejnych 15 minutach wraca pan - wkurwiony na maksa. Z tyłu jedzie pani - równie szczęśliwa ;-) W końcu przyjeżdża autobus i już po kilkuset metrach widzimy dlaczego pan i pani tacy niezadowoleni ze swojej wycieczki byli. Momentami busik rzęzi na górskich zakrętach na "dwójce". Miejscami kierowca wrzuca wręcz pierwszy bieg. Jak to dobrze, że rowery zostawiliśmy na dole ;-)

Po uiszczeniu 20 euro opłaty od osoby (w końcu park wpisamy jest na światową listę zabytków UNESCO, a to zobowiązuje... do dodania jednego zera do ceny wejścia) możemy wejść do mitycznego edenu. Dostajemy nawet mapkę. "Po francusku, niemiecku, czy włosku?" Pyta się pani. "Po angielsku?" Pytam w odpowiedzi. "Nie ma. Skończyły się" z rozbrajającą szczerością odpowiada pani. "Ahaa... To po włosku" Mapkę trzeba mieć, bo pewnie można się zgubić na wytyczonych w dżungli ścieżkach.


Las od samego początku robi na nas duże wrażenie. Palmy są ogromne. Najwyższa ma prawie 30 metrów wysokości.


Gigantyczne liście nachodzą na siebie tak, że momentami nie widać nieba i panuje zielonkawy półmrok.




Jak wieje wiatr, to ogromne liście ocierają się o siebie, co powoduje spory chałas.


Na dole gęstwina starych liści, zbutwiałych pni i nowych wyrastających palm, wśród których przemykają jaszczurki (nieszkodliwe - rano, podczas śniadania jedna z nich chodziła mi po nodze).


Mamy możliwość zobaczenia zarówno żeńskich, jak również męskich owoców palm.







Ciekawa wycieczka - w sumie to cieszymy się, że starczyło nam determinacji żeby tu dojechać.

 
 
Na koniec zrobiliśmy sobie małą sesję zdjęciową z leśnymi atrybutami ;-)



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz