środa, 20 marca 2013

Klasyczne nicnierobienie, czyli jak sobie odbić tyłek na rowerze

(04.03) Czy uda nam się dzisiaj złapać autobus? Z takim pytaniem wyszliśmy na ulicę. Wczoraj pomimo starań nie udała nam się ta sztuka i w efekcie wszędzie doszliśmy pieszo. Dzisiaj też zabrakło nam cierpliwości na przystanku i w upale przeszliśmy kilka kilometrów do najbliższego sklepu. Nasze domki funkcjonują na zasadach self-catering, tak więc o jedzonko musimy się zatroszczyć sami. W tym właśnie miejscu nastąpił znaczacy rozdźwięk pomiędzy oczekiwaniami, a rzeczywistością. Spodziewaliśmy się, że główny posiłek dnia będziemy spożywać w knajpkach, a poza tym będziemy się żywić owocami i warzywami z lokalnych straganów. Problem w tym, że lokalnych straganów nie ma, a jak są, to nie mają lokalnych owoców i warzyw, tylko sprowadzane towary albo z Mahe, albo z innych krajów (!). Są co prawda jakieś sklepy prowadzone przez Hindusów, ale wybór towarów na półkach jest tak ograniczony, że znalezienie czegokolwiek jest prawdziwym wyzwaniem. Sklep przetrząsneliśmy od A do Z i udało nam się nawet znaleźć maggi.
 


Zgodnie z informacją na etykiecie "przyprawa w płynie". Za jedyne 33 rupi, czyli nieco ponad 2 euro :-) Było też masło z Irlandii i Nowej Zelandii, chipsy z Malezji i szereg innych produktów do niczego nam nie potrzebnych. Seszelska była herbata - waniliowa (okazała się później absolutnym hitem). Owoców i warzyw było w sklepie tyle, że aż kupiliśmy jajka. Na wszelki wypadek 15 sztuk ;-) Lekko zdegustowani zajrzeliśmy do jeszcze dwóch sklepów. Konkurencja duża, wybór niewiele większy. Pełnowymiarowa zmowa produktowa, którą powinien zainteresować się lokalny UOKiK ;-)

Trochę więcej szczęścia mieliśmy z namierzeniem knajpy. Tu zdaliśmy się na wewnętrzny głos doświadczenia podpowiadający: "śledź lokalesa - zobacz, gdzie idzie jeść". Tym tropem doszliśmy do obskurnej budy z wystrojem z lat 80-tych.

Tandeta na maksa, ale tłoczno i ładnie pachnie. Zamówiliśmy to samo, co wczoraj w knajpie, a było smaczniej i kosztowało 1/4 wczorajszej ceny. Jakiś sukces na koncie ;-) Poza tym pełnowymiarowa nuda - słońce, plaża, woda. Woda, plaża, słońce. Na szczęście akcja w "Ziarnie prawdy" Miłoszewskiego się zagęściła ;-)




(05.03) Po naszych średnio udanych próbach z autobusami postanowiliśmy zmienić środek lokomocji. Rower. Rower będzie w sam raz. Kasia wymyśliła sobie, że dojedziemy na Anse Lazio - podobno jedną z najpiękniejszych plaż na świecie, słynną również z tego, że kilka lat temu rekin wpieprzył tam dwóch ludzi w odstępie zaledwie kilku dni. Wsiedliśmy zatem na rowerki i hej! Pojechali! Kilka pierwszych kilometrów to fajna trasa przez las, później było już gorzej. W końcu znaczna część wyspy to pagórkowaty teren.


Fajnie się prowadzi rower pod górkę w 30 stopniowym upale... W związku z czym należało zrobić kilka przystanków po drodze ;-)


Po dojechaniu na tą słynną plażę rzuciliśmy się w kierunku... knajpy, gdzie zaspokoiliśmy nasz głód i pragnienie ;-) Na samą plażę też zajrzeliśmy.




Myślę, że stworzenie rankingu najpiękniejszych plaż musi być cholernie trudne - w końcu w wielu miejscach na świecie jest piasek, woda i palmy - i jakie tu przyjąć kryteria oceny atrakcyjności? Grubość ziaren piasku? Kąt nachylenia palmy, czy średnia wysokość fali? ;-)


PS - przejechaliśmy zaledwie 22 km, ale dupska nam na rowerach odbiło niemiłosiernie ;-)

3 komentarze:

  1. Brakowało mi Waszych postów i lekkiego pióra :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Lekkie jak lekkie, na pewno z odrobiną cynizmu i autoironii ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kasia, miałaś racje! Ta niebieska sukienka mimo że na zdj które mi wysłałaś wyglądała kiepsko wyglądasz w niej świetnie! Wpasowujesz się w klimat :D

    OdpowiedzUsuń