poniedziałek, 8 kwietnia 2013

TATA, czyli Transport Autobusem To Adventure

Koniec tego leżenia na plaży i nurkowania (pod tym znakiem upłynął na, wszak 14.03)! Czas ruszyć cztery litery i zobaczyć chociaż część wyspy. Mahe jest największą wyspą Seszeli - aż 27 km długości i 8 km szerokości. Mieszka tutaj blisko 90% całej populacji kraju.

(15.03) Naszym celem są dwie plaże na południu Mahe - Anse Takamaka i Baie Lazare. Aby tam dojechać musimy przemierzyć praktycznie całą wyspę. Zamierzamy dotrzeć do celu dzięki lokalnym autobusom. Zanim ruszymy w pełną wrażeń podróż idziemy jeszcze do centrum nurkowego zarezerwować ostatnie nurkowania na tym wyjeździe ;-)

Idziemy w kierunku przystanku autobusowego - stoją już ludzie, a więc jest szansa, że szybko złapiemy transport. Czekamy 5 minut - nic się nie dzieje. Czekamy 10 minut - na pobliskiej budowie robotnicy zaczęli rozwalać jakiś mur młotem pneumatycznym. Po pół godzinie Kasia zadała mi pytanie, czy również mam wrażenie jakby dentysta rozwiercał mi zęby... Po niewiedzieć jak długim czasie oczekiwania pojawił się niebieski autobus TATA. Maszyna ruszyła topornie pod górkę i po kilkudziesięcu zakrętach dojechaliśmy do Victorii - stolicy Seszeli i w zasadzie jedynego miasta w tym państwie. 23 tysiące mieszkańców, port lotniczy, port morski - okno na świat jednym słowem.

Pierwszy kontakt z miastem jest dosyć zaskakujący - nasz wzrok przykuł kolorowy dach świątyni hinduskiej. Jeszcze nigdy w takim miejscu nie byliśmy, tak więc skierowaliśmy nasze kroki w tym kierunku. W przedsionku świątyni zdjęliśmy to co mieliśmy na nogach i na bosaka weszliśmy do innego świata. Kadzidełka, kwiaty, owoce na ołtarzykach, śpiewne modlitwy wiernych...

Następnie udaliśmy się w kierunku targu, który od samego wejścia ogarnął nas różnorodnością kolorów i zapachów. Najwięcej czasu spędziliśmy przy stoisku z przyprawami. "A to tak wygląda cynamon? A to co to jest? Gałka muszkatałowa? Patrz! - goździki i kardamon. O! A tu sproszkowane curry w kilku odmianach - łagodne, ostre..." Zaopatrzeni w różnego rodzaju paczuszki i buteleczki z ekstraktami wanilii i ananasa ruszyliśmy dalej. Udało się też znaleźć laski wanilii, które u nas można czasami kupić za absurdalną cenę, a tu można kupić całą paczkę za przyzwoitą kwotę. Dla Kasi ciekawe było też stoisko z kwiatami, a dla mnie z rybami - pod względem zapachów w tym upale oba stoiska były na dwóch skrajnych biegunach ;-)

Lokalne targi są zawsze jedną z największych atrakcji miasta. Czas jednak ruszać dalej. Do celu mamy jeszcze ponad 20 km. Odszukaliśmy dworzec i właściwy autobus TATA, na który dla odmiany nie musieliśmy zbyt długo czekać. Za 5 rupi (ok. 1,3 PLN) od osoby ruszyliśmy w kierunku naszego celu. Obiecująco wyglądające wiatraki, przyczepione w kilku miejscach wewnątrz autobusu niestety nie działały...

Otwarte okna zapewniały jednak odrobinę powietrza w tej blaszanej puszce. Niebieski autobus TATA z zawrotną prędkością dochodzącą momentami do 40 km/h opuścił miasto i z ogłuszającym rykiem silnika zaczął piąć się serpentynami w kierunku południa wyspy. Zdecydowanie opuściliśmy turystyczną część Mahe. Wjechaliśmy w tereny upraw rolnych i miejsc, w których żyją tutejsi mieszkańcy. Linia brzegowa raczej mało ciekawa, plaża zawalona śmierdzącymi wodorostami. Nazwy w stylu "Paradise", czy "Eden", raczej nie pasują do tego miejsca. Nie ma się co dziwić, że noclegi typu "self catering" są w tej części wyspy najtańsze.

Za 5 rupi od osoby mogliśmy zatem zobaczyć drugie oblicze wyspy. Jednocześnie za tą symboliczną kwotę zafundowaliśmy sobie ekstremalną przygodę. Drogi na Mahe są bowiem strasznie kręte i prowadzą albo do góry, albo w dół. Po kilkuset zakrętach dojechaliśmy do Anse Takamaka. Rzut oka wystarczył do podjęcia szybkiej decyzji - nie wysiadamy i jedziemy dalej ;-) Wysiedliśmy ma Baie Lazare. Naszym oczom ukazała się... plaża. Piasek, woda, palmy. Po prostu plaża ;-) Jedyną atrakcją było kilka pochylonych palm ;-)

Po kilku godzinach zebraliśmy się w drogę powrotną, prowadzącą trochę inną trasą. Jeszcze bardziej krętą i jeszcze bardziej wąską. Okna od zewnętrznej części drogi co jakiś czas zahaczały o wystającą zieloną gęstwinę. Najciekawiej było na zakrętach. Szczególnie jak z naprzeciwka nadjeżdżał kolejny niebieski autobus TATA. Wówczas oba autobusy się zatrzymywały, jeden musiał się cofnąć, żeby drugi mógł przejechać. Nic dziwnego, że autobusy są tak porysowane na bokach ;-) Do tego niektóre z nich to prawdziwy cud techniki. Cud, że to jeszcze jeździ ;-)

Szczerze mówiąc życzę powodzenia tym, którzy chcą wynająć tu samochód - lewostronny ruch, manualna skrzynia biegów, setki zakrętów i jazda albo do góry albo w dół :-)))

Jazda autobusem w piątek w godzinach popołudniowych ma swój dodatkowy "urok". Zaczyna się bowiem weekend, a dla niektórych to wręcz "łyk end". Gentelmen, który się do nas przysiadł w drodze powrotnej ewidentnie zanurkował już na samo dno Takamaka Bay. Mowa tu nie o zatoce, którą mijaliśmy na Mahe, tylko o butelce rumu, który jest tutaj wiodącym napojem stymulująco rozluźniającym...

Jednym słowem - nikt nic nie może powiedzieć o Seszelach dopóki nie przejedzie kilkuset zakrętów niebieskim autobusem TATA w 30 stopniowym upale ;-)

Po tak intensywnym we wrażenia dniu nie pozostaje nic innego jak otworzyć butelkę zimnego piwa. Pierwszy łyk nawet czegoś takiego jak seszelski SeyBrew potwierdza, że jesteśmy na rajskiej wyspie ;-)

Jeżeli na plażę na Beau Vallon, to w środę

W ostatnich dniach Kasia miała trochę wątpliwości, czy dobrze zrobiliśmy rezerwując 5 noclegów na Mahe. Słyszeliśmy różne opinie na temat tej wyspy. Niektórym się podoba, ponieważ jest duża i sporo się na niej dzieje, a innym się nie podoba, ponieważ jest za duża i za dużo się na niej dzieje. Poza tym bywają tam czasami problemy z "młodymi gniewnymi".

Nocleg mamy zarezerwowany niedaleko Beau Vallon - jednej z największych plaż na Mahe. W przewodniku miejsce to opisywane jest jako zatłoczone przez turystów z całą masą hoteli, knajp i restauracji. Zobaczymy jak będzie. Najwyżej poszukamy sobie jakiegoś bardziej kameralnego miejsca. Na miejscu okazało się, że owszem na Mahe jest znacznie więcej ludzi i domów niż na Praslin i La Digue, jednak całość nie traci przyjemnego dla oka charakteru. Poza tym zostaliśmy wieczorem mile zaskoczeni zaimprowizowaną kolacją w miejsu, gdzie mamy zarezerwowany nocleg (Choice Villa). Jedzenie było takie jakie miało być - proste i bardzo smaczne.

(13.03) Rano ruszyliśmy zobaczyć Beau Vallon. Trzeba przyznać - kawał plaży. Jednak na tyle dużej, że z pewnością każdy znajdzie tam dla siebie miejsce. Z tą dużą liczbą knajp i hoteli, to też lekka przesada (w jednym miejscu, przy centrum nurkowym znajduje się kilka knajp i to tyle). Na plaży sporo się jednak dzieje. A to łódka z połowu przypłynie, a to facet z kuszą z wody wyjdzie, trzymając w ręce złowionego eagle ray. Jednym słowem - wystarczy przystanąć na chwilę i wczuć się w klimat tego miejsca.

Środa jest też idealnym miejscem na wizytę na Beau Vallon. Co tydzień organizowany jest tutaj targ, gdzie poza pamiątkami i innymi pierdołami można zjeść całkiem dobre jedzenie za bardzo przyzwoitą cenę (polecam szaszłyki z tuńczyka robione na grillu z dodatkiem ryżu z szafranem, a do tego zmrożony sok z mango - mniam ;-). Do tego w kilku miejscach można kupić świeże owoce - starfruit, korsol, guawa, papaja, jackfruit (przedziwny, śmierdzący i strasznie lepki owoc o niebywałym słodkawym smaku), lokalne mango (nie wygląda zachęcająco, ale smak jest rewelacyjny)... Wszystko kusi kolorami i zapachami. Kulinarnie Mahe zaczyna przekraczać nasze najskrytsze oczekiwania.

wtorek, 2 kwietnia 2013

Second hand diving

(11.03) Spodobało mi się to nurkowanie ;-) Z resztą w tych warunkach atmosferycznych tylko sporty wodne mają jakikolwiek sens. Wczoraj namierzyliśmy centum nurkowe PADI. Czysto, ładnie, schludnie. Pani spisała co trzeba, kazała przymierzyć jacket (firmy, której nazwę Kasia widziała po raz pierwszy w życiu) i piankę - prawie nówka sztuka, Francja elegancja ;-)

(12.03) Niestety spóźniłem się trochę na zbiórkę i w ostatniej chwili wskoczyłem do samochodu, na którym był już przygotowany sprzęt. Dopiero na przystani mogłem się przyjrzeć w czym przyjdzie nam nurkować. Generalnie obraz nędzy i rozpaczy. Poobijane butle, aparat, jacket i pianka wrzucone do torby, która wyglądała tak jakby ją wściekle rozszarpał rekin. Sama pianka wygladała tak jakby to było jej czwarte wcielenie ;-) Masakra jakaś. Podczas przygotowywania sprzętu zacząłem mieć wątpliwości, czy ludzie, którzy prowadzą to centrum nurkowe mają pojęcie o co w tym wszystkim chodzi - rurki jakieś takie poskręcane, nie w tych miejscach, w których być powinne... :-/ Po skręceniu wszystko okazało się, że jednak cały akwalung jakoś działał ;-) Pani Prowadząca (Lama) też ten swój sprzęt jakiś zdezelowany miała (m.in. jedna z płetw była zszyta jakimś mocnym sznurkiem). Sama łódka sprawiała wrażenie jakby była odkupiona po kilkunastu latach użytkowania od firmy, która chciała się już jej pozbyć...

Procedury bezpieczeństwa i plan nurkowania zostały omówione jednak sprawnie, po czym zeszliśmy pod wodę.
 


Lama okazała się być nurkiem szperaczem, który pod kamieniami jest w stanie wyszukać różne różności - a to ślimaka morskiego znalazła, a to małą ośmiornicę wyciągnęła. Mantę namierzyła, rekina rafowego znalazła. Homara namierzyła w jakiejś szczelinie. Żółwia dogoniła... Jednym słowem nurkowanie obfitujące w różne podwodne stwory ;-)





W przerwie pomiędzy nurkowaniami musieliśmy odczekać aż poziom azotu w organiźmie spadnie do odpowiedniego poziomu. Okazało się, że komputer, który posiadał jeden z uczestników nurkowania był chyba w lepszym stanie niż ekipy organizatorów, a więc kolejne wejście do wody zrobiliśmy zgodnie z odczytami nowszego sprzętu ;-)

Drugie nurkowanie mieliśmy już w innym miejscu. Channel rock jest wypłyceniem pomiędzy Praslin a La Digue. Na głębokości kilkunastu metrów znajdują się bardzo ciekawe formacje skalne porośnięte koralowcami. Dla odmiany przyszło nam pływać w dosyć mocnym prądzie. Człowiek się namachał płetwami, a i tak prawie stał w miejscu ;-)








Pomimo początkowych obaw nurkowanie było całkiem udane :-)

To już koniec naszego pobytu na La Digue. Czas na kolejną wyspę. Popołudniu płyniemy na Mahe - największą wyspę archipelagu.

sobota, 30 marca 2013

La Digue - wyspa nietoperzy i kur skaczących po drzewach

(10.03) Poczucie czasu i czegoś takiego jak rozkład jazdy wydaje się być na Seszelach dosyć względne. Chcemy się dzisiaj przemieścić na La Digue - wyspę oddaloną od Praslin zaledwie o 4 km. Kasia sprawdziła w kilku miejscach godziny odchodzenia promu z przystani na Praslin (portem tego raczej nazwać nie można) i każdy rozkład wskazywał inną godzinę :-/ Ostatecznie ok. 8.30 stawiliśmy się na przystani i... pocałowaliśmy przysłowiowe klamki. Wszystko zamknięte na głucho, żaglówki bujają się na falach i tylko żar leje się z nieba (o 8.30 rano!).


Po kilkunastu minutach przyjechała znudzona pani i zaczęła w ekspresowym tempie otwierać punkt sprzedaży biletów. Otwarcie drzwi i włączenie klimatyzacji zajęło jej kolejne pół godziny. Okazało się, że najbliższy prom będzie odchodził o 10... Mając kupione bilety, rozsiedliśmy się wygodnie w cieniu i z narastającym rozbawieniem zaczęliśmy obserwować stopniowo nadciągający tłum turystów. Ubaw. Pełnowymiarowy. Naszą uwagę zwróciła para Włochów z koszulkami, na których mieli obrazek uśmiechniętego pana młodego i smutnej panny młodej. Z dopiskiem "Game Over". Ciekawe, czy to była ich podróż poślubna, czy pożegnalna podróż rozwodowa ;-) Biorąc pod uwagę, że w trakcie 15 minut zdążyli się pokłócić można mieć co do tego wątpliwości, czy rzeczywiście była to podróż poślubna ;-)

W końcu nastąpił niemiłosiernie długi boading i po ponad 2 godzinach czekania ruszyliśmy w kierunku La Digue! Podróż trwała ok. 15 minut ;-)))


Pomimo niewielkiej odległości La Digue jest wyspą znacznie różniącą się od Praslin. Przyroda jest znacznie bardziej bujna i taka... afrykańska. Dużo palm, drzew z egzotycznymi owocami, kwiatów... Rozgrzane powietrze nasycone jest zapachami.




Jedno jest pewne - tutaj nie powinniśmy mieć problemu ze znalezieniem owoców. Wszystko na tej wyspie sprawia wrażenie funkcjonowania na zwolnionych obrotach. Może jest to spowodowane odległościami - z jednego końca na drugi jest ok. 7 km (a cała wyspa ma 19 km kw. powierzchi i aż 2 tys. mieszkańców). Dominującym środkiem transportu są rowery, a taksówka zaprzężona jest w woła :-)



Chcąc dostosować się do rytmu panującego na La Digue, wybraliśmy najwolniejszy środek przemieszczania się, czyli nasze nogi ;-) Nasze kroki skierowaliśmy w kierunku słynnej Anse Source d'Argent. Jeżeli kiedykolwiek widzieliście zdjęcia z Seszeli z charakterystycznymi granitowymi kamieniami, to najprawdopodobniej większość z nich została zrobiona właśnie tutaj. Mniej więcej w połowie drogi napotkaliśmy na niespodziankę - brama, budka, a w budce uśmiechnięta pani. Podobno za wejście do parku musimy zapłacić 200 rupi. "Jakiego parku? Przecież my idziemy na Anse Source d'Argent!" "No tak, ale żeby przejść dalej na Anse Source d'Argent, to musicie zapłacić za wejście do parku, ponieważ droga prowadzi przez park." - z uśmiechem odpowieda pani. "Ahaaa... A to jest jedyna droga?" - pytam na wszelki wypadek. "Nie - możecie iść dalej plażą, ale zaczął się przypływ". Nie lubimy jak ktoś nas wykorzystuje tylko dlatego, że pojawiliśmy się w turystycznym miejscu, tak więc schodzimy do wody, która miejscami sięga nam do pasa. Po 200 metrach z powrotem wracamy na ścieżkę. Takiego absurdu już dawno nie widzieliśmy :-)

W końcu doszliśmy na tą słynną plażę. Przy ścieżce minęliśmy łuk nowożeńców ;-) współczując jednocześnie pannie młodej, która musiała się tu doczłapać w tym upale w sukni ślubnej ;-) No, ale czego się nie robi dla romantycznych zdjęć?;-)





Na plaży jest od cholery i ciut ciut granitowych bloków. Poza tym piasek i niebieska woda, w której za dużo nie widać ze względu na podnoszący się od fal piasek. Czyli plaża, jak plaża ;-) Dobrze, że chociaż te granitowe bloki skalne były, to sobie mogłem trochę po nich połazić ;-)





Wieczorem kolejna niespodzianka, a nawet dwie. Pierwszą była inwazja nietoperzy, które z furkotem latały nad naszymi głowami, a drugą była knajpa (Zerof), do której się wybraliśmy. Okazało się, że wieczorem można wykupić tylko bufet creolski, który był tak podły, że szybko z tamtąd uciekliśmy... Z mieszanymi uczuciami odnośnie La Digue zakończyliśmy dzień, a Kasia jeszcze kilka dni temu zastanawiała się, czy dobrze zrobiliśmy, że na tej wyspie spędzimy tylko trzy dni...

(11.03) Ranek zaczęliśmy od owocowego szaleństwa :-) Dostaliśmy na śniadanie nieznane nam owoce i w dobrym nastroju ruszyliśmy na rowerach na drugą stronę wyspy. Po drodze nie mogliśmy sobie odmówić owocowego szaleństwa w przydrożnym sok-barze ;-)






Zosia dostała przepysznego bobo fruta i pojechaliśmy dalej w kierunku Grand Anse.




Wejście na plażę zastawione niezliczoną ilością rowerów - na to będzie jakaś maskra... Rzeczywiście - na plaży jedno gigantyczne drzewo, a pod nim stłoczeni turyści szukający odrobiny cienia. Hmmm... No to chyba trzeba znaleźć ścieżkę na Petite Anse ;-)


Wymagało to przejścia przez jakieś krzaczory, ale tu już było bardziej kameralnie i znacznie ładniej.


Posiedzieliśmy trochę i podjęliśmy ostateczne wyzwanie. Podobno trudnym i wymagającym szlakiem przedarliśmy się na Anse Cocos.




Kasia pokonała tą mrożącą krew w żyłach trasę w 5 miesiącu ciąży i w klapkach na nogach ;-) Warto było. Przepiękna plaża, mało ludzi i fantastyczna woda. Zdecydowanie najładniejsza plaża jaką do tej pory widzieliśmy :-)



W trakcie zaledwie dwóch dni mogliśmy zapoznać się z dwoma skrajnymi obliczami La Digue. Na koniec drugiego dnia dostaliśmy też mały prezent w postaci zachodu słońca, który na tej szerokości geograficznej kończy się niezmiernie szybko.




Trzeba przyznać, że pomimo swojej małej wielkości, jest to wyspa różnorodna i mająca sporo do zaoferowania. Potrafi też zaskakiwać prawie na każdym kroku - chociażby tym, że poza latającymi nietoperzami, wieczorami kury skaczą po drzewach, a więc spadające z nieba jajka nie powinny w zasadzie nikogo dziwić ;-) Tak samo jak żółw spacerujący środkiem drogi ;-)

 

poniedziałek, 25 marca 2013

Przygód kilka początkowego płetwonurka

(07.03) W końcu nadszedł ten dzień. Ostatnia część kursu nurkowego, czyli nurkowanie na wodach otwartych :-) Dzięki temu będę mógł zobaczyć świat z nowej perspektywy. Perspektywy, o której Kasia tyle razy opowiadała :-)

Rano podjechała po nas Eva i rozklekotanym pick-up'em dojechaliśmy do Octopus Dive Center. W drodze Eva delikatnie nas uprzedziła, że moja instrukturka kiepsko mówi po angielsku, ale jest podobno bardzo sympatyczna (dobrze, że Jacek przetrzepał mnie porządnie na basenie w Polsce, bo inaczej marnie by to wyglądało). Instrukturka jest rzeczywiście bardzo sympatyczna z angielskim w stylu mocno francuskim. Poza mną w szkoleniu bierze udział para młodych Londyńczyków - uśmiechnięta Panna H oraz Greg. Do zespołu dołączyła również para nurków z Afryki Południowej (ale oni bardziej na nurkowanie niż na szkolenie). Instruktorka wyjaśniła co mamy robić, ogarnęliśmy sprzęt i mieliśmy jeszcze trochę czasu na żarty o rekinach i inne opowieści (w tym opowieść Petera o tym jak rzygał kiedyś pod wodą przez automat, a to chyba nielada sztuka i umiejętność). Panna H z lekką obawą mówiła o głębokości, a Greg raczej siedział milczący.

Łódka w końcu przypłynęła, wsiedliśmy i popłynęliśmy.




Trochę falowało, tak więc motorówka momentami dziarsko rozbijała fale. Zabawa na całego :-) Wskoczyliśmy do oceanu. Piękna przejrzysta woda.


Głębokość nie więcej niż 10 metrów - widoczność aż do dna. Panna H zgubiła uśmiech i trochę spanikowała. "Ups... To chyba będziemy mieli problem na szkoleniu". Pomyślałem sobie. Instruktorce udało się opanować sytuację i zeszliśmy na dno. Uklękneliśmy sobie na piaseczku i robimy ćwiczenia oddechowe. Greg coś tam sygnalizuje. Instruktorka bezskutecznie próbuje zrozumieć o co mu chodzi - problemy z uszami? Z oddychaniem?... W końcu wyjęła tabliczkę, na której Greg napisał dwa słowa "Sea sick". Choroba morska pod wodą?!? Masakra jakaś... Przemieściliśmy się w inne miejsce, w którym mniej falowało... Dokończyliśmy pivoty i inne pierdoły z wydmuchiwaniem wody z maski i w końcu mogliśmy sobie popływać. Pięknie. Naprawdę niesamowity świat :-) Były rybki małe, były również całkiem spore (widzieliśmy m.in. Praxis, która dryfowała podczas snu), dostrzegłem nawet pod kamieniem kolorową murenę. Udane pierwsze nurkowanie na otwartej wodzie :-)



W drodze powrotnej Greg wyglądał raczej słabo...

Po przerwie wróciliśmy na łódkę. Jeszcze w bazie miałem jakiś problem z butlą. Coś mi się wydawało, że trochę jest rozszczelniona. Niestety po wejściu do wody moje obawy się potwierdziły i trzeba było wymienić automat. Nie tylko ja miałem problemy. Greg po kilku minutach pływania na powierzchni puścił gigantycznego pawia ;-) Resztki jego lunchu powędrowały w kierunku dna. Widok spektakularny - wirujące resztki frytek, na które rzuciły się pod wodą ryby, rybki i inne morskie stwory ;-)) Panie miały emocje wypisane w oczach - Panna H ponownie przerażenie, a Instrukturka lekką rezygnację, mówiącą: jeden ma popsutą butlę, drugi rzyga, a trzecia ma lęk przestrzeni... Dream team normalnie. Dla pocieszenia mówię Francine, że jak mi się skończy powietrze, to możemy dalej pływać na jej zapasowym aparacie ;-) Przyjęła żart sytuacyjny z uśmiechem.

Zeszliśmy jednak pod wodę. Panna H jakoś się ogarnęła, Greg mniej, przez co Instruktorka zaczęła z nim pływać pod rękę. Cizus... Nurkowe przedszkole... Na szczęście podwodne widoki były bardzo fajne z dużo większą ilością rybek niż za pierwszym razem i z bardzo ładną rafą :-) Jak dla mnie magnifique (czy jakoś tak, jak to Francuzi mówią) ;-) Powietrze w końcu nam się zaczęło kończyć, a więc musieliśmy się wynurzyć. Na powierzchni Greg puścił kolejne dwa spektakularne pawie, co Instruktorka skwitowała francuskim "merde" ;-) W sumie to dobre słowo na podsumowanie dwóch pierwszych nurkowań ;-)

(08.03) Jedząc śniadanko zastanawiałem się w jakim składzie będziemy kończyć kurs. Obstawiałem 50:50, czy Greg po wczorajszym dniu w ogóle pojawi się w centrum nurkowym. Okazało się, że chłopak ma jaja i pełen determinacji siedział na ławce, składając sprzęt nurkowy. Obok niego leżały dwa nadgryzione korzenie imbiru i duża butelka wody mineralnej. Imbir podobno pomaga na tego typu przypadłości. Na wszelki wypadek wziął też jakiś południowoafrykański lek na chorobę morską. Czapka z głowy dla chłopaka za determinację ;-)

Podczas naszego trzeciego nurkowania przećwiczyliśmy pozostałe elementy i trochę więcej popływaliśmy. Widzieliśmy między innymi kilka mant, które majestatycznie unosiły się w wodzie. Fajny widok :-) Ostatnie szkoleniowe zejście pod wodę, to już tylko nurkowanie. Tym razem popłynęliśmy łódką w zupełnie nowe miejsce, gdzie na kilkunastu metrach głębokości była całkiem spora rafa koralowa i bardzo dużo rybek.





Tym razem ocean też nam coś nowego pokazał - pod jedną z koralowych skał siedział sobie żółw szylkretowy (Hawksbill turtle) :-) Żółwie są jednym z symboli Szeszeli. Poza żółwiami szylkretowymi w wodzie można też spotkać żółwia zielonego, który należy do gatunków zagrożonych i jest objęty ścisłą ochroną. W tej chwili na Szeszelach żyje kilka tysięcy żółwi zielonych, co jest oczywiście zasługą człowieka, który przez lata polował na te zwierzaki :-(
Poza żółwiami morskimi występują też lądowe żółwie olbrzymie (Aldabra giant land tortoise), które poza Seszelami można spotkać jedynie na wyspach Galapagos. Populacja tych zwierzaków jest całkiem spora. W pewnej części jest to zasługa hoteli, które utrzymują małe hodowle żółwi jako atrakcję turystyczną. Zatem na lądzie o żółwia dużo łatwiej niż w wodzie i tym bardziej cieszymy się, że mieliśmy okazję go zobaczyć.




Po powrocie do bazy okazało się, że to nie koniec atrakcji na dzisiaj. Wieczorem zaplanowany był kolejny wypad na ocean - na nocne nurkowanie. Francine pozytywnie oceniła moje umiejętności, dzięki czemu mogłem dołączyć do grupy dużo bardziej doświadczonych nurków. Wywołało to dosyć sporo zdziwienie wśród ekipy Octopus divers. Czyli jak rozumiem nie jest to zbyt często spotykane ;-) Nocne nurkowanie, to już robi wrażenie. Cały czas zastanawiałem się, czy wrażenie jest podobne do chodzenia po jaskiniach. Za kilka godzin się wyjaśni ;-) Dzięki położeniu blisko równika, na Seszelach praktycznie cały czas występuje równonoc. Słońce wstaje ok 6 i zachodzi ok. 18. Dzięki czemu na nocne nurkowanie wcale nie trzeba długo czekać. Cała ekipa została podzielona na dwie grupy. Z uwagi na swoje symboliczne doświadzenie nurkowe zostałem przydzielony do instruktura. Florent powiedział co i jak, no i w końcu ruszyliśmy na łódkę. Muszę przyznać, że dawno już takich emocji nie czułem. Ostatni raz tak podekscytowany byłem jak szedłem z Koparką na Schody do nieba na Kazalnicy ;-) Tym razem starałem się niczego nie zgubić. Płetwy - są. Maska i rurka - są. Latarka na rękę - jest. W cholerę z tą latarką. Co chwilę przez przypadek mi się włącza. Jeszcze kamerkę go-pro sobie wziąłem. Ciemno jak w dupie, a ja tyle tych gadżetów mam do ogarnięcia ;-)

Dopłynęliśmy na miejsce. Sprawdzam zawór butli - odkręcona. Powietrze - 220 bar. Wszystko pozakładane. Jacket lekko napompowany. OK - jestem gotowy. No to przewrót do tyłu i skaczę w ciemność. Wrażenie średnio przyjemne... Łapczywie wdycham powietrze i próbuję się ogarnąć. Na wszelki wypadek dodaję powietrza do jacketu, żeby wygodniej utrzymywać się na powierzchni. Grupa w całości. Florent daje znak zejścia pod wodę. Wypuszczam powietrze z jacketu i po chwili ogarnia mnie ciemna woda rozświetlana snopem światła latatek. Cholernie dziwne uczucie. Staram się uspokoić oddech, chociaż na początku emocje powodują, że powietrza zużywam za dużo. Jesteśmy już blisko dna - dodaję trochę powietrza do jacketu, żeby skompensować kompresję ciśnienia w kamizelce i stabilizuję pływalność. OK - nie jest źle. Wygląda na to, że ciężko się zgubić, bo nawet jak się trochę w bok odpłynie, to i tak widać snop światła innych latarek :-) Za dużo jednak powietrza zużywam... Mam już tylko 160 bar... Shit. Trzeba popracować nad oddechem. Powoli - wdech i wydech. Jest OK. Można się przyjrzeć co się dzieje dookoła ;-) a dzieje się całkiem dużo, ponieważ w nocy wychodzą zwierzaki, których w dzień nie widać.



Jest ciekawie, ale na wszelki wypadek trzymam się w miarę blisko Florent'a. Raz - bezpieczniej, a dwa - wie gdzie czego szukać ;-) Znalazł śpiącego żółwia. Niestety żółwik się obudził i obrażony sobie popłynął ;-) Machamy płetwami i jesteśmy już dalej. Rafa, rybki... Sprawdzam ciśnienie - 100 bar. Informuję instruktora - OK? OK - płyniemy dalej. Trochę mi głupio, że tak szybko zużywam powietrze, ale emocje robią swoje. Florent płynie z przodu i nagle - o kurwa! Rekin! Ja pierdole - rekin! W cholerę wielki! (ze 2 metry miał... ). Rekin śmignął spod instruktora znienacka tak, że aż się Florent lekko wyprostował. Chwila moment, dwa machnięcia ogonem i już tylko jego zarys w toni widzieliśmy. Każdy z nas duże oczy zrobił i znaczek OK pokazuje, że niby fajnie jest ;-)

Niestety powietrze spada mi do 60 bar. Daję znać liderowi. Mam świadomość, że dla mnie to już powoli koniec nocnej przygody... Trudno. Florent mnie jednak zaskakuje i podaje mi swojego octopusa. Zaczynam oddychać z jego drugiego źródła powietrza (robiliśmy to ćwiczenie z Jackiem i całkiem nieźle mi to teraz wychodzi). Dzięki temu pływamy sobie jeszcze kilkanaście minut. Łącznie - prawie godzina pod wodą :-) Super!

(09.03) Rozkręciłem się z tym nurkowaniem ;-) Wcześnie rano pobudka, szybkie śniadanie i już jedziemy do Octopus Diving Center. Już jako OWD (Open Water Diver) dołączam do ekipy płynącej w kierunku wysepki Ave Maria, gdzie na ok. 17 m znajduje się bardzo ładna rafa. Fajne to nurkowanie, ale starczy już na dzisiaj ;-) Popływaliśmy sobie jeszcze z Kasią (i Zosią) na ABC i tak powoli dobiega końca nasza przygoda z Praslin :-) Dzień kończymy na imprezie u Francine, która obchodziła dzisiaj pierwszy rok pobytu na wyspie.

Wielkie dzięki całej ekipie Octopus Divers za odkrycie świata z zupełnie nowej perspektywy!

piątek, 22 marca 2013

Vallee de Mai

(06.03) Na Praslin znajduje się Park Narodowy Vallee de Mai, w którym rosną endemitowe palmy coco de mer, będące symbolem Seszeli. Wszystko co seszelskie ma wizerunek żeńskich owoców coco de mer - począwszy na pieczątce z wizą w paszporcie, a kończąc na szamponie do włosów. Kokosy mają bardzo charakterystyczny wygląd - przypominają okrągłe, zmysłowe, kobiece pośladki :-) Wiekowe palmy coco de mer (najstarsze mają nawet 800 lat) poza owocami żeńskimi rodzą również owoce męskie - te z kolei przypominają kształtem gigantyczny męski członek. Niektórzy nazywają te owoce "orzechami miłości", inni "zakazanymi owocami". Prawda jest taka, że te palmy rosną tylko na Seszelach i nie rozprzestrzeniły się na inne miejsca na świecie, ponieważ kokosy były zbyt ciężkie (nawet do 20 kg) i fale morskie nie były w stanie ich samoczynnie przetransportować na inne wyspy.

Dwa dni temu mieliśmy pomysł żeby do Vallee de Mai dojechać na rowerach. Rankiem porzuciliśmy ten szalony pomysł. Lampa zrobiła się totalna. TOTALNA. Poza tym droga do rezerwatu prowadzi jednostajnie do góry. Po trzecie - boli mnie od tego cholernego siodełka tyłek i już wolę dojść tam pieszo. Kasia z Zosią pieszo iść nie chcą, tak więc czekamy na autobus. Czekamy. Czekamy... I czekamy... O - zobacz! Spadł owoc avocado! Ahaa... Czekamy... Widziałaś, że owoce avocado rosną na takich drzewach? Nie... A Ty? Też nie... Czekamy... W międzyczasie widzimy jak pani i pan na rowerach z dzieckiem w foteliku dziarsko pedałują w kierunku Vallee de Mai. Zobacz - są jeszcze bardziej zwariowani rodzice od nas - dziecko w takim upale na rowerze wieźć! Czekamy... Po kolejnych 15 minutach wraca pan - wkurwiony na maksa. Z tyłu jedzie pani - równie szczęśliwa ;-) W końcu przyjeżdża autobus i już po kilkuset metrach widzimy dlaczego pan i pani tacy niezadowoleni ze swojej wycieczki byli. Momentami busik rzęzi na górskich zakrętach na "dwójce". Miejscami kierowca wrzuca wręcz pierwszy bieg. Jak to dobrze, że rowery zostawiliśmy na dole ;-)

Po uiszczeniu 20 euro opłaty od osoby (w końcu park wpisamy jest na światową listę zabytków UNESCO, a to zobowiązuje... do dodania jednego zera do ceny wejścia) możemy wejść do mitycznego edenu. Dostajemy nawet mapkę. "Po francusku, niemiecku, czy włosku?" Pyta się pani. "Po angielsku?" Pytam w odpowiedzi. "Nie ma. Skończyły się" z rozbrajającą szczerością odpowiada pani. "Ahaa... To po włosku" Mapkę trzeba mieć, bo pewnie można się zgubić na wytyczonych w dżungli ścieżkach.


Las od samego początku robi na nas duże wrażenie. Palmy są ogromne. Najwyższa ma prawie 30 metrów wysokości.


Gigantyczne liście nachodzą na siebie tak, że momentami nie widać nieba i panuje zielonkawy półmrok.




Jak wieje wiatr, to ogromne liście ocierają się o siebie, co powoduje spory chałas.


Na dole gęstwina starych liści, zbutwiałych pni i nowych wyrastających palm, wśród których przemykają jaszczurki (nieszkodliwe - rano, podczas śniadania jedna z nich chodziła mi po nodze).


Mamy możliwość zobaczenia zarówno żeńskich, jak również męskich owoców palm.







Ciekawa wycieczka - w sumie to cieszymy się, że starczyło nam determinacji żeby tu dojechać.

 
 
Na koniec zrobiliśmy sobie małą sesję zdjęciową z leśnymi atrybutami ;-)