niedziela, 4 listopada 2012

Karibu Tanzania! Kwa weri!


Nasza tanzańska przygoda dobiegła końca. Jechaliśmy do tego kraju z otwartymi głowami – bez większych oczekiwań. Co prawda wyjazd był zaplanowany i podzielony na trzy części, jednak nie mieliśmy nastawienia, że coś „musimy” zrobić albo zobaczyć. Może dlatego każdy dzień spędzony w tym kraju przynosił nam coś nowego, a my to wszystko po prostu chłonęliśmy jak gąbka – niezależnie od tego, czy były to bezkresne równiny Serengetti, lodowiec na Kilimanjaro, skąpane w słońcu plaże Zanzibaru, czy lepianki Masajów i ulice oblepione brudem. Nawet przejazd samochodem był przygodą otwierającą szeroko nasze oczy. Męczące były przeloty powrotne i chaos na lotniskach, ale w końcu to też jest częścią przygody ;-)

Tanzania nas urzekła. Ktoś mi kiedyś powiedział, że po pierwszym wyjeździe do Afryki albo się tam już nigdy nie wróci, albo będzie się wracać wielokrotnie. Dzięki Tanzanii, ja do swojej długiej listy krajów do odwiedzenia dopisałem kilka kolejnych z afrykańskiego kontynentu. Poza niesamowitymi krajobrazami, w Tanzanii urzekli mnie ludzie. Bardzo otwarci, kontaktowi i gotowi żeby pomóc. Mam wrażenie, że zależy im na tym, aby turysta wyjechał z ich kraju zadowolony i rozpiera ich duma jak im się powie, że ich kraj jest piękny. A jest piękny. Co prawda piękno tego kraju przeplata się z biedą, ale nie jest to bieda wywołująca agresję. Na słowa powitania w ich języku ludzie odpowiadają z uśmiechem i machnięciem ręką w geście pozdrowienia. Pomimo, że jest to biedny kraj, nie czuliśmy tutaj żadnego zagrożenia. Szczerze mówiąc czułem się tutaj bezpieczniej niż w niektórych miejscach Ameryki Południowej.

Jeżeli będzie mi to pisane, to wrócę na ten kontynent. Pomysłów jest dużo ;-)
Karibu Tanzania! Kwa weri!

wtorek, 30 października 2012

Odpływ i niezły odlot


(16.09.12) To już nasz ostatni dzień na Zanzibarze. Mamy jeszcze kilka godzin, więc wybieramy się na plażę, żeby skorzystać z uroków ciepłej wody. Problem jednak polega na tym, że woda uciekła i to daleko. Właśnie trwa odpływ, który odsłonił kilkaset metrów dna, które po południu i wieczorem było pod wodą.

Jest to idealny czas dla wszelkiej maści zbieraczy. Krystian zbiera muszelki, a ja kolekcjonuję zdjęcia tego co sam znajdę oraz zdjęcia tych, którzy zbierają. Okazuje się, że plaża na Zanzibarze jest ciekawa o każdej porze dnia i nocy J











 
Przychodzi niestety czas powrotu, który okazuje się dużo bardziej skomplikowany niż nam się wydawało. Co prawda bez problemów docieramy na lotnisko, ale lot jest oczywiście opóźniony. Poza tym ciężko się dogadać z obsługą na lotnisku. Nie ma praktycznie żadnej informacji. Ludzie siedzą stłoczeni w jakiejś poczekalni bez klimatyzacji i wiatraków (a mamy wrażenie, że w słońcu temperatura dochodzi do 50 stopni). Burdel taki, że aż ręce opadają. Nawet nie jestem pewien, czy nasze bagaże zostały właściwie nadane. Łapię kontakt wzrokowy z chłopakiem po drugiej stronie okienka. Zrozumiał przekaz wzrokowy. Przeprowadził nas przez jakąś bramkę pod pretekstem sprawdzenia zawartości bagażu. Robimy „uścisk” dłoni z dolarową wkładką i już mam pewność, że nasze bagaże trafią we właściwe miejsce. Na naszych oczach wjeżdżają na taśmę…
Na lotnisku jest tylko jedna bramka do prześwietleń. Kolejka oczekujących ludzi ciągnie się po horyzont, a pracownicy lotniska z ważnymi minami pracują z szybkością „hakuna matata”. Oglądam bilet, na którym mam napisane, że linia lotnicza nie ponosi odpowiedzialności za to, że ktoś się spóźni na boarding… Przez kolejną godzinę siedzimy w sali czekając aż człowiek przy drzwiach krzyknie, że przyleciał nasz samolot. Każdy jego mało zrozumiały okrzyk powoduje, że ludzie rzucają się w kierunku wyjścia, sprawdzając czy to przypadkiem nie jest ich samolot. Po kilku fałszywych alarmach, w końcu przychodzi nasza kolej.


Wsiadamy do samolotu i po chwili lecimy w kierunku stolicy Tanzanii - Dar Es Salam. Tam mamy się przesiąść na kolejny samolot. Wysiadamy na lotnisku, gdzie na wejściu dowiadujemy się, że lepiej będzie jeżeli sprawdzimy, czy nasze bagaże przez przypadek nie wyjadą na pasie razem z innymi bagażami, pomimo że powinny być automatycznie przeładowane na kolejny samolot. Korzystając z sugestii pani z obsługi, stajemy przy pasie transmisyjnym i czekamy na bagaże. Wyjeżdża jedna walizka, potem druga, trzecia… Następnie wyjeżdża mydelniczka, co wywołało salwę śmiechu wśród oczekujących J Nasze bagaże też wyjechały. Jak już wyjechały, to na wszelki wypadek wzięliśmy je ze sobą. Jakimiś dziwnymi, pokręconymi i zapuszczonymi korytarzami docieramy do kolejnej odprawy. Paszport, bilet, gatka szmatka… „A dlaczego macie bagaże?” – pyta się kobieta. „Bo wyjechały” „Ale nie powinny” – z uporem powtarza kobieta. „Ale wyjechały, to je wzięliśmy”. „Ok – to je nadajcie jeszcze raz” Hakuna matata…

Pomimo, że jesteśmy na lotnisku w stolicy kraju, burdel panuje tu tylko odrobinę mniejszy niż na Zanzibarze… Na wydruku internetowym mamy podaną jedną godzinę odlotu, na bilecie drugą, a na tablicy informacyjnej wiszącej nad Gate 5 – trzecią. W zasadzie to nie wiadomo kiedy przyleci i odleci samolot. Zero informacji. Na wyświetlaczu od czasu do czasu pojawia się tylko informacja: „System in testing. Please verify information using usuall channels” J Brzmi to jak jakiś żart.

Na lotnisko Kilimanjaro dolatujemy z ponad 3 godzinnym opóźnieniem. Po krótkim noclegu w Arusha, ruszamy dalej. (17.09.12) Tym razem szwajcarskimi liniami lotniczymi. Ufff… Tu już wszystko powinno być jak w zegarku. Wsiadamy do samolotu, rozsiadamy się wygodnie i na początek powrotnego lotu otrzymujemy piękny prezent – widok na Kilimanjaro J Kwa weri najwyższa góro Afryki!
 
 
Jednak to nie koniec naszego kontaktu z Afryką. Okazuje się, że będziemy mieć międzylądowanie w Mombasie. Każą nam wyjść na lotnisku w Kenii, a tam ponownie zderzenie z chaosem informacyjnym i zamieszanie. Nawet nie wiadomo gdzie mamy pójść i o której wystartuje nasz samolot. Masakra jakaś. Siedzimy na tym lotnisku ze 2 godziny. Ja już normalnie orła wywijam, a tu jeszcze główny przelot przed nami…
Po raz 4 wsiadamy do samolotu i lecimy nad Afryką do domu. Piękne widoki pod nami. Na pustynię można patrzeć z góry godzinami. Niby nic tam nie ma, a krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie. Inspirujący widok ;-). Może kiedyś tu wrócę, żeby na wielbłądach pojeździć? ;-)

 
 

niedziela, 28 października 2012

Mnemba

(15.09.12) Zgodnie z ustaleniami na plaży pojawiamy się o 8.30. Dołącza do nas jeszcze 5 osób i po wybraniu płetw czekamy razem na łódkę. Uff… Jak fajnie, że mamy taką kameralną grupę. Sprzęt już mamy, słonko zaczyna przypiekać, a łódki cały czas nie ma. Za chwilę przypłynie. Hakuna Matata.

W międzyczasie rozmawiam z Amerykanką, która do Afryki przyleciała na kilka miesięcy. Jest tutaj z grupą ok. 20-30 osób, które spotykają się i rozjeżdżają w różnych miejscach. Z minimalnym budżetem podróżują z kraju do kraju nie spiesząc się zbytnio. Super! Cieszę się, że ludzie mają takie pomysły. Od razu widać, że są to osoby podróżujące, a nie skaczące bez ładu i składu z jednego miejsca w drugie w urlopowym kilkudniowym amoku. Takie osoby też łatwo można na plaży rozpoznać – od razu widać, że nie potrafią się odnaleźć w wakacyjnych warunkach. Cały czas pochłonięci światem, z którego na chwilę uciekli, ale na szczęście mają smycz i tylko pienią się, że koszty roamingu są tak wysokie… Backpackersi są na drugim biegunie, chociaż siedzą zaledwie kilka metrów od „ważnych & zapracowanych”. Ich można rozpoznać nawet bez plecaka. Uśmiechnięci, wyluzowani, w wypłowiałych od słońca T-shirtach. Nie przejmują się swoim ubiorem i nie poprawiają co chwila swoich najmodniejszych strojów kąpielowych (których i tak nie mają). „Ważni & zapracowani” patrzą na zegarek i pieklą się, że łódka się spóźnia. A miała być o 9 rano! Backpackersi siedzą i korzystają nawet z tego (a może przede wszystkim z tego), że siedzą na plaży i czekają na łódkę… Nam w podejściu bliżej do backpackersów, chociaż przyjechaliśmy tutaj tylko na chwilę ;-)
Drewniana łódź w końcu podpływa. Okazuje się, że jest już na niej trochę ludzi. Wsiadamy na pokład, odwracamy się i widzimy, że w kierunku naszej łódki nadciąga tłum ludzi. Na początku nawet liczyłem ile osób znalazło się na pokładzie. Po doliczeniu do 30 przestałem liczyć ;-) Kameralna wycieczka. Nie ma co…

 
Towarzystwo w większości wykazało tendencje stadne i szybko przegrupowało szyki na pokładzie. Angole bardziej niż skorkowaniem zainteresowani byli francuskimi dziewczynami. Prawdziwe łowy niczym na safari się zrobiły na tej łódce. Napinanie mięśni i wciąganie brzuchów przez panów, wypinanie piersi i potrząsanie włosami przez panie… W ciągu pierwszej godziny nastąpiła naturalna selekcja i trafiła swoja na swego ;-) Wakacyjny podryw pełną gębą ;-)
Wypłynęliśmy na kawałek otwartego oceanu. Drewnianą łupinką zaczęło trochę rzucać w górę i w dół. Rozmowy na pokładzie lekko ucichły i część osób zaczęła zmieniać kolory. W zasadzie to wszyscy zaczęli zmieniać kolory – część osób mocno się zarumieniła od słońca, a druga część zaczęła przyjmować kolorystykę o odcieniach beżu i szarości, na zielonkawym kończąc ;-) Póki co nikt jeszcze pokłonu tanzańskiemu Neptunowi nie oddał ;-)

Dopłynęliśmy do wyspy Mnemba. Ale woda! Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Pierwszy raz w życiu jestem na rafie i aż nie mogę się doczekać co zobaczę pod wodą. Czekam na sygnał od sternika i już wskakuję do ciepłej wody. No to nara – do zobaczenia za 1,5 godziny. Szybko odpływam od naszego towarzystwa, które młóci kolektywnie wodę w jednym miejscu.

Pod wodą jest sporo kolorowych rybek. Różne żyjątka obrastają podwodne kamienie. W jednym miejscu zobaczyłem nawet małą płaszczkę, która na widok czegoś większego nad sobą schowała się pod kamieniami. Na rafie były również widoczne jaja tancerki hiszpańskiej, które wyglądały jak koronkowe czerwone majtki ;-) Rafa koło Mnemby nie jest bardzo duża, ale dzieje się na niej wystarczająco dużo, żeby zachęcić do zrobienia kroku w kierunku odkrywania świata z kolejnej – podwodnej perspektywy. Chyba wybiorę się w końcu na kurs nurkowy. Tym bardziej, że jestem trochę zmęczony górami…
W ramach wycieczki mieliśmy jeszcze zorganizowany lunch na plaży. Niebiańskiej plaży…






W drodze powrotnej część towarzystwa ponownie wróciła do zabawy w kameleona – twarz w kolorze szarym, zielonym, żółtym…, na końcu oddając hołd Neptunowi za burtę ;-) No cóż – nie dla wszystkich wyprawa na rafę była udana.
Wieczorem, siedząc na plaży z browarkiem mieliśmy okazję podziwiać kolejny zachód słońca…


Siedzimy sobie, sączymy zimne piwo i zastanawiamy się co będziemy robić kolejnego dnia. Krystian pyta się, czy mamy powrotny transport na lotnisko. Odpowiadam, że nie mamy, dodając jednocześnie, że to nie jest mój problem. „Jak to?” . „No tak – twój problem nie jest twoim problemem, tylko np. jego” – wskazuję palcem na chłopaka kręcącego się po plaży. Biorę łyk piwa i mówię: „Jambo, Kaka. Mambo vipi?”. Po chwili chłopak już przy nas stoi i za znakiem zapytania w oczach patrzy się na nas. Po czym następuje krótka wymiana zdań. „Transport to airport?” „Na kiedy” „Na jutro” „Na którą” „Na 14” „Ok – 50 USD” „Nie przyjacielu – przyjechaliśmy to za 30 USD (nie zdradzam oczywiście, że jechaliśmy w 4)” „Oj… 30 USD to za mało… Make it 35” „OK – niech będzie” – no i załatwiamy transport nie ruszając się nawet z plaży ;-)
Fajny ten Zanzibar ;-)

środa, 24 października 2012

Nungwi

(11.09.12) Mając zaledwie trzy dni, nasz czas zamierzamy spędzić na białych plażach Zanzibaru. Jedziemy zatem na północ wyspy do Nungwi. Z czytanych wcześniej komentarzy i opisów spodziewałem się zatłoczonego kurortu, w którym o dostęp do piasku na plaży trzeba się będzie rozpychać łokciami niczym w szczycie sezonu nad Bałtykiem ;-) Okazało się jednak, że miejsce, do którego dojechaliśmy, jest bardzo kameralne i nasze bungalowy położone są nad samym Oceanem Indyjskim.


Widok nieziemski. Plaża z drobniusieńkim piaskiem, a do tego turkusowa woda, na której kołyszą się drewniane łodzie.



Rzucamy nasze brudne  i śmierdzące plecaki, chwytamy kąpielówki i prawie biegniemy w kierunku wody. W takiej wodzie to można pływać! Ciepła i przejrzysta – czysta przyjemność J
Płynę sobie w masce i chlapię radośnie płetwami. Wypatruję jakiegoś morskiego życia. Co chwilę czuję jednak na skórze jakby ukłucia – słabsze i mocniejsze. Co jest do cholery? Uczulenie mam na wodę, czy co? Dzięki masce udaje mi się szybko zobaczyć przyczynę tych drobnych poparzeń – meduzy! Od cholery małych i dużych żelowych stworzeń, ciągnących za sobą parzydełka. Co zrobić… Hakuna Matata. W tym miejscu zbyt długo nie da się popływać ;-)
Siedzimy sobie na plaży i zastanawiamy się co tu dalej robić. Okazuje się, że na Zanzibar w zasadzie można pojechać bez żadnego planu. Lokalesi szybko namierzą nowego białasa i zorganizują mu czas. Jeszcze nie zdążyliśmy się w pełni rozejrzeć, a już mamy rezerwację na jednodniowy rejs na rafę koło wyspy Mnemba. Po kilkunastu minutach siedzenia na plaży mamy już również zorganizowany wieczór – wypad łódką na snorkling, połączony z oglądaniem zachodu słońca. Wystarczy tylko wyjść na plażę i się rozejrzeć – naganiacze sami pojawią się z pomysłami. Trzeba przyznać, że chłopaki są urodzonymi sprzedawcami. Szybko łapią z białasem kontakt. W ciągu kilkudziesięciu sekund zawierają przyjaźń. Następnie, jak już jesteśmy ich „Kaka” (bratem), następuje prezentacja oferty. Zaczynają od najbardziej poważnych zajęć – snorkling na rafie i inne sporty wodne. Nie? To może transport. U każdego jest najlepszy i najtańszy. Też nie? Hmm… No to trzeba przejść do lżejszego kalibru… „Bracie – tu niedaleko mam sklep z pamiątkami. Patrzenie nic nie kosztuje – zapraszam. Musisz koniecznie zobaczyć jakie skarby czekają na ciebie (i twój portfel). Dla ciebie mam specjalną ofertę. Zobacz – tu mam przykładowe wisiorki. Po ile? Ooo! Przyjacielu! Dla ciebie mam super price! 15 USD za sztukę”. Oglądamy te paciorki i z uśmiechem odpowiadam  - „Dzięki przyjacielu, ale to co mieliśmy już kupić, to już kupiliśmy”. Sprzedawca nie daje jednak za wygraną - „Ale proszę cię zobacz. Te wisiorki są specjalne…”. „Nie chcę wisiorków, co masz jeszcze?” – kontynuuję rozmowę jakby od niechcenia. Chłopak podskakuje i pokazuje nam obrazki zrobione z liści bananowca. Oglądamy, podziwiamy, ale po usłyszeniu ceny dziękujemy naszemu „przyjacielowi” i idziemy dalej. Nasz „przyjaciel” nie daje jednak za wygraną, idzie za nami i woła – „My friend, my friend – tell your price! Jesteśmy w Afryce. Tu się rozmawia! Powiedz mi swoją cenę!”. „5 USD za sztukę” – odpowiadam. „Ooo… To za mało!” – robi smutną minę i rzuca w powietrze - „12 USD”. „Nie mój przyjacielu” – odpowiadam, wzruszając ramionami. „To weź 2 za 10 USD” – próbuje chłopak. „Dwa mogę wziąć, ale za 10 tysięcy szylingów.” – odpowiadam i robię obojętną minę. Chłopak widzi, że dużo więcej nie ugra. Jednocześnie poświęcił czas i aż grzech wypuścić klienta z ręki. Szybko wyciąga obrazki i mówi – „Wybierz sobie takie, które ci się podobają”. Dobijamy targu i kupujemy dwa obrazki, które miały kosztować 15 USD za sztukę. Ostatecznie płacimy równowartość 6,4 USD za dwa, a i tak wiem, że chłopak zrobił dobry interes.
Na plaży można spotkać też wiele ciekawych postaci. Poza białasami wyróżniającymi się osobami są rastamani i Masajowie.
Jeden z rastamanów czyścił na brzegu oceanu rybę.
 
Podeszliśmy żeby zobaczyć co robi, a ten na widok starszego pana z młodym chłopakiem (bez wątpienia postrzegali nas tutaj jako parę gejów i mało kto wierzył, że jesteśmy ojcem i synem ;-) krótko powiedział dwa słowa zakończone znakiem zapytania – „Hash, Marihuana?”. Kolejny rastaman zaczął nas zapraszać na imprezę – „Jutro. Jutro wieczorem robię party na plaży. Przyjdźcie. Będzie z 200 osób! Niezła zabawa. Jakbyście czegoś potrzebowali (mówiąc to przykłada dwa palce do ust), to dajcie mi wcześniej znać. Wszystko da się załatwić. Hakuna Matata” – kończy ze szczerbatym uśmiechem.
Swoistą ciekawostką na plaży są też Masajowie. Jak wiadomo jest to plemię koczownicze, które przemieszcza się z miejsca na miejsca. Jak widać na plażę też dotarli. W okularach słonecznych, sportowym obuwiu i lśniącym w słońcu zegarku na nadgarstku. Najwyraźniej są tu na wakacjach ;-) Od samego ranka przemierzają plażę w prawo i w lewo. W końcu to plemię przemieszczające się i w jednym miejscu długo nie posiedzą. Zanzibarscy Masajowie w przeciwieństwie do swoich braci z kontynentu nie pasą bydła. Oni pasą się na portfelach turystów, sprzedając im wszystko co się da. Okazuje się, że zanzibarski Masaj ma tyle wspólnego z prawdziwymi Masajami, co sopocki oscypek z Tatrami ;-)
 
Popołudnie upływa nam zatem na tego typu obserwacjach, kąpielach w oceanie, podziwianiu widoków i życia toczącego się na brzegu oceanu.
 
 
 
 
 
 
 
Wieczorny snorkling był rzeczywiście udany. Zachód słońca też. Jednak tutaj jest to krótki zachód słońca. Wielka czerwona kula szybko się obniża, wpada do wody i robi się noc J

 

poniedziałek, 22 października 2012

Stone Town


(14.09) W nocy dla odmiany było upiornie lepko i gorąco. Drewniany wiatrak zawieszony pod sufitem uparcie próbował wprawić w ruch wilgotne powietrze, ale gęste moskitiery skutecznie zatrzymywały przepływ powietrza… Poranek obudziła nas rześkim morskim powietrzem. Mając jeszcze 1,5h do śniadania wybieramy się na krótki spacer po Stone Town.

Już na pierwszy rzut oka widać, że nie bez powodu stare miasto zostało wpisane na światową listę zabytków UNESCO. Zdobione fasady budynków są świadectwem zmieniającego się panowania różnych kultur na przestrzeni ostatnich wieków. Przeplatają się tu wpływy arabskie, perskie, indyjskie i europejskie. Całość tworzy niezwykle ciekawą architektonicznie mieszankę, położoną na brzegu Oceanu Indyjskiego.
Na zwiedzanie Stone Town z pewnością warto byłoby poświęcić nawet cały dzień. Może kiedyś będzie więcej czasu żeby na spokojnie usiąść na jednym z wielu murków i pełniej poczuć atmosferę tego miejsca… Poniżej namiastka tego, co tam można zobaczyć: