wtorek, 29 listopada 2011

Bienvenido a Chile

Po wylądowaniu czeka nas całkiem miła niespodzianka. Okazuje się, że całkiem sporo rozumiemy, co jest wkoło napisane i co do nas mówią. Co prawda nie wszystko, ale sens wypowiedzi jesteśmy w stanie złapać i przy naszym karkołomnym składaniu zdań jesteśmy w stanie się dogadać. Cieszy nas to, bo trochę się obawialiśmy, że ciężko będzie. Castelliano w wersji chIijskiej zdecydowanie różni się od hiszpańskiego, z którym mieliśmy do tej pory do czynienia, ale dajemy radę :-)

Na pierwsze kilka dni nie mamy mocno sprecyzowanego planu. Kasia chce zobaczyć kilka słynnych chilijskich winiarni. Poza tym zamierzamy odpocząć trochę nad oceanem. Początkowo chcieliśmy jechać do Vina del Mar, ale za namową gościa, który nam wynajmował auto kierujemy się do miejscowości Con-Con. Mariscos, czyli owoce morza są tam podobno tańsze niż w Vina del Mar i tam na pewno znajdziemy camping. Lubimy nocować pod namiotem i na ten wyjazd też targamy ze sobą nasz sprzęt. Nie ma to jak noc spędzona na świeżym powietrzu...

Wsiedliśmy w auto i jedziemy bardzo przyzwoitą autostradą w kierunku Pacyfiku. Z jednej strony wypalone słońcem góry, w dolinach winnice. Na pierwszy rzut oka trochę jak w Chorwacji. Słońce przypieka - jest przed południem, a temperatura nieco poniżej 30 stopni. Jak dla nas spora różnica biąrąc pod uwagę, że w Polsce już się trochę zimowo robi...

Przy autostradzie widać, że pomiędzy poszczególnymi dzielnicami, czy miejscowościami są duże różnice - tam gdzie jest kasa są wielopiętrowe nowoczesne budynki, a tam gdzie jej nie ma jest pierdolnik i domy przypominające raczej garaże.

Kasia prowadzi auto. Ja się nie podejmuję - noga mnie jeszcze boli po tej cholernej rwie kulszowej, a poza tym podzieliliśmy się na pczątek kompetencjami - ja zajmuję się kwestiami lingwistycznymi, a Kasia jazdą samochodem. Niby jedziemy zgodnie z przepisami, ale w pewnym momencie zatrzymują nas carabinieri... No ładnie - myślę sobie - pierwszy dzień i już mandat załapiemy... No ale cóż: Buenos dias, buenos dias, documentos, prawo jazdy, gatka szmatka i w zasadzie nie wiadomo o co chodzi. Możemy jechać dalej... "Zieloni" (odpowiednik naszych "niebieskich") dokonywali tylko rutynowej kontroli. Uffff...

Trochę już zmęczeni jesteśmy, ale w końcu dojeżdżamy do Con-Con. Niezły pierdolnik tu mają, ale ryba z frytkami całkiem dobra i jest tego bardzo dużo (jedna porcja na 2 osoby by wystarczyła). O campingu możemy jednak zapomnieć. W tej części Chile, ta forma spędzania wolnego czasu nie znalazła swojego uznania. Jesteśmy trochę rozczarowani, bo marzył nam się nocleg pod mamiotem z szumem oceanu w tle, a tu lipa niestety... Musimy jednak znaleźć jakieś lokum w okolicy, tym bardziej, że jesteśmy już zmęczeni i przesunięcie czasowe daje o sobie znać. W przypływie rozpaczy wracamy do Vina del Mar, ponownie zatrzymują nas Carabinieri (widocznie to tutaj taki zwyczaj). Po kilku próbach znajdujemy pokój z łazienką za jakieś absurdalne pieniądze... Widocznie na dzień dobry musimy zapłacić frycowe...

Wnioski z dzisiejszego dnia są takie - Chile (przynajmniej w centralnej części nie ma wykształconej kultury biwakowania, co nas rozczarowało niestety... Po drugie, z hiszpańskim jest całkiem obiecująco - nawet dużo lepiej niż podejrzewaliśmy.

Póki co idziemy odespać różnicę czasową i zmęczenie podróżą...



3 komentarze:

  1. Proponuję rozbić namiot w...pokoju!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dla równowagi spaliśmy w śpiworach ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Oh wy! :-) Zdjęć więcej chcę...Jak pogoda? Jak noga? Jak w ogóle? Piszcie piszcie piszcie :-)

    OdpowiedzUsuń