wtorek, 29 listopada 2011

KARP będzie na święta na Antarktydzie

W niedzielę przed wylotem załatwiamy jeszcze kilka spraw i wieczorem wsiadamy w samolot do Paryża. Na pokładzie Air France serwują nawet przyzwoite wino i z zadowoleniem zaczynamy przechodzić powoli w stan urlopowy.

Czekając już na właściwy lot mamy wrażenie, że nawet w kierunku do Ameryki Południowej świat zalany jest już przez Azjatów... Znając nasze szczęście, to znowu jakiś typ będzie nam sapać nieświeżym oddechem przez całą drogę... Oczywiście i tym razem jest podobnie. Jednak podczas tego lotu Azjaci, a ściślej Koreańczycy dzięki swojej niebywałej pomysłowości dostarczają nam i innym podróżnym sporo radości. Zaczęło się od pakowania bagaży podręcznych. Jeden z Koreańczyków, wyjątkowo niskiego wzrostu za wszelką cenę próbował upchnąć w luku bagaż, którego gabaryty znacznie przekraczały standardy bagażu podręcznego. Biedak aż się spocił w trakcie kilku nieudanych prób. Po chwili jeden z jego ziomali (wyższy od niego) przyszedł mu z pomocą i w dwójkę próbowali wepchnąć walizę, obracając ją na wszelkie możliwe strony. Trwało to dobrych kilka minut, z marnym skutkiem jednak. Koreańska solidarność nie zna jednak granic i w odsieczy przybiegł trzeci Koreańczyk, zastępując tego drugiego. Widząc problem, wskoczył na siedzenie i zapierając się z całych sił wepchnął pakunek do środka. Z wielką ulgą na twarzach panowie zamknęli luk, co zostało przyjęte przez kilkanaście przyglądających się osób gromkimi brawami ;-))) Panowie w lekkim zakłopotaniu lekko się ukłonili i usiedli na swoich siedzeniach.

W trakcie lotu zorientowaliśmy się, że koreańska brać nie bez powodu znalazła się na pokładzie samolotu. Każdy z nich miał na ramieniu naszywkę KARP. Po wnikliwej obserwacji rozszyfrowuję skrót: Korean Antarctic Research Program. Hmm... Jeżeli chłopcy będą w podobny sposób walczyć z tematami badawczymi na tej Antarktydzie, tak jak z ową walizką, to istnieje ryzyko, że doprowadzą co najmniej do przesunięcia bieguna południowego ;-)

Liczebność KARPiów nie była z resztą chyba przypadkowa. Panowie wszystko robią i konsultują grupowo. Pod koniec lotu mieliśmy okazję ponownie się o tym przekonać. Przed lądowaniem należało bowiem wypełnić jakieś kwitki imigracyjne, które były opisane w języku angielskim i hiszpańskim. Przeczytaliśmy co trzeba, problem w tym, że nie mieliśmy długopisu. Koreańczyk siedzący obok Kasi wykazał się wyjątkową uprzejmością i użyczył swojego, przed wypisaniem swojej deklaracji. Kasia wypełniła druczek, oddała długopis i w ramach rewanżu pokazała, co tam napisała w dokumencie. Następnie KARP przepisał wszystko, poza imieniem i nazwiskiem, do swojej karty. Po chwili zbiegli się ziomale KARPia i po kolei każdy przepisał to samo do swojego druczka. Oczywiście ich kierunek podróży znacznie odbiega od naszego i czas pobytu w Chile również się różni... Jedno jest pewne - na święta KARP będzie na Antarktydzie!;-)

Wszystko to wyglądało dosyć zabawnie, ale jak się człowiek głębiej nad tym zastanowi, to już można zacząć współczuć biednym pingwinom na tej Antarktydzie...

Końcówka podróży, to już czyste doznania estetyczne, których wyrazem niech będzie poniższe zdjęcie. Ech te góry...


1 komentarz:

  1. Mam nadzieję, że zrobiliście sobie zdjęcie z KARPiem...czy to dopiero na święta? ;)

    OdpowiedzUsuń