poniedziałek, 8 kwietnia 2013

TATA, czyli Transport Autobusem To Adventure

Koniec tego leżenia na plaży i nurkowania (pod tym znakiem upłynął na, wszak 14.03)! Czas ruszyć cztery litery i zobaczyć chociaż część wyspy. Mahe jest największą wyspą Seszeli - aż 27 km długości i 8 km szerokości. Mieszka tutaj blisko 90% całej populacji kraju.

(15.03) Naszym celem są dwie plaże na południu Mahe - Anse Takamaka i Baie Lazare. Aby tam dojechać musimy przemierzyć praktycznie całą wyspę. Zamierzamy dotrzeć do celu dzięki lokalnym autobusom. Zanim ruszymy w pełną wrażeń podróż idziemy jeszcze do centrum nurkowego zarezerwować ostatnie nurkowania na tym wyjeździe ;-)

Idziemy w kierunku przystanku autobusowego - stoją już ludzie, a więc jest szansa, że szybko złapiemy transport. Czekamy 5 minut - nic się nie dzieje. Czekamy 10 minut - na pobliskiej budowie robotnicy zaczęli rozwalać jakiś mur młotem pneumatycznym. Po pół godzinie Kasia zadała mi pytanie, czy również mam wrażenie jakby dentysta rozwiercał mi zęby... Po niewiedzieć jak długim czasie oczekiwania pojawił się niebieski autobus TATA. Maszyna ruszyła topornie pod górkę i po kilkudziesięcu zakrętach dojechaliśmy do Victorii - stolicy Seszeli i w zasadzie jedynego miasta w tym państwie. 23 tysiące mieszkańców, port lotniczy, port morski - okno na świat jednym słowem.

Pierwszy kontakt z miastem jest dosyć zaskakujący - nasz wzrok przykuł kolorowy dach świątyni hinduskiej. Jeszcze nigdy w takim miejscu nie byliśmy, tak więc skierowaliśmy nasze kroki w tym kierunku. W przedsionku świątyni zdjęliśmy to co mieliśmy na nogach i na bosaka weszliśmy do innego świata. Kadzidełka, kwiaty, owoce na ołtarzykach, śpiewne modlitwy wiernych...

Następnie udaliśmy się w kierunku targu, który od samego wejścia ogarnął nas różnorodnością kolorów i zapachów. Najwięcej czasu spędziliśmy przy stoisku z przyprawami. "A to tak wygląda cynamon? A to co to jest? Gałka muszkatałowa? Patrz! - goździki i kardamon. O! A tu sproszkowane curry w kilku odmianach - łagodne, ostre..." Zaopatrzeni w różnego rodzaju paczuszki i buteleczki z ekstraktami wanilii i ananasa ruszyliśmy dalej. Udało się też znaleźć laski wanilii, które u nas można czasami kupić za absurdalną cenę, a tu można kupić całą paczkę za przyzwoitą kwotę. Dla Kasi ciekawe było też stoisko z kwiatami, a dla mnie z rybami - pod względem zapachów w tym upale oba stoiska były na dwóch skrajnych biegunach ;-)

Lokalne targi są zawsze jedną z największych atrakcji miasta. Czas jednak ruszać dalej. Do celu mamy jeszcze ponad 20 km. Odszukaliśmy dworzec i właściwy autobus TATA, na który dla odmiany nie musieliśmy zbyt długo czekać. Za 5 rupi (ok. 1,3 PLN) od osoby ruszyliśmy w kierunku naszego celu. Obiecująco wyglądające wiatraki, przyczepione w kilku miejscach wewnątrz autobusu niestety nie działały...

Otwarte okna zapewniały jednak odrobinę powietrza w tej blaszanej puszce. Niebieski autobus TATA z zawrotną prędkością dochodzącą momentami do 40 km/h opuścił miasto i z ogłuszającym rykiem silnika zaczął piąć się serpentynami w kierunku południa wyspy. Zdecydowanie opuściliśmy turystyczną część Mahe. Wjechaliśmy w tereny upraw rolnych i miejsc, w których żyją tutejsi mieszkańcy. Linia brzegowa raczej mało ciekawa, plaża zawalona śmierdzącymi wodorostami. Nazwy w stylu "Paradise", czy "Eden", raczej nie pasują do tego miejsca. Nie ma się co dziwić, że noclegi typu "self catering" są w tej części wyspy najtańsze.

Za 5 rupi od osoby mogliśmy zatem zobaczyć drugie oblicze wyspy. Jednocześnie za tą symboliczną kwotę zafundowaliśmy sobie ekstremalną przygodę. Drogi na Mahe są bowiem strasznie kręte i prowadzą albo do góry, albo w dół. Po kilkuset zakrętach dojechaliśmy do Anse Takamaka. Rzut oka wystarczył do podjęcia szybkiej decyzji - nie wysiadamy i jedziemy dalej ;-) Wysiedliśmy ma Baie Lazare. Naszym oczom ukazała się... plaża. Piasek, woda, palmy. Po prostu plaża ;-) Jedyną atrakcją było kilka pochylonych palm ;-)

Po kilku godzinach zebraliśmy się w drogę powrotną, prowadzącą trochę inną trasą. Jeszcze bardziej krętą i jeszcze bardziej wąską. Okna od zewnętrznej części drogi co jakiś czas zahaczały o wystającą zieloną gęstwinę. Najciekawiej było na zakrętach. Szczególnie jak z naprzeciwka nadjeżdżał kolejny niebieski autobus TATA. Wówczas oba autobusy się zatrzymywały, jeden musiał się cofnąć, żeby drugi mógł przejechać. Nic dziwnego, że autobusy są tak porysowane na bokach ;-) Do tego niektóre z nich to prawdziwy cud techniki. Cud, że to jeszcze jeździ ;-)

Szczerze mówiąc życzę powodzenia tym, którzy chcą wynająć tu samochód - lewostronny ruch, manualna skrzynia biegów, setki zakrętów i jazda albo do góry albo w dół :-)))

Jazda autobusem w piątek w godzinach popołudniowych ma swój dodatkowy "urok". Zaczyna się bowiem weekend, a dla niektórych to wręcz "łyk end". Gentelmen, który się do nas przysiadł w drodze powrotnej ewidentnie zanurkował już na samo dno Takamaka Bay. Mowa tu nie o zatoce, którą mijaliśmy na Mahe, tylko o butelce rumu, który jest tutaj wiodącym napojem stymulująco rozluźniającym...

Jednym słowem - nikt nic nie może powiedzieć o Seszelach dopóki nie przejedzie kilkuset zakrętów niebieskim autobusem TATA w 30 stopniowym upale ;-)

Po tak intensywnym we wrażenia dniu nie pozostaje nic innego jak otworzyć butelkę zimnego piwa. Pierwszy łyk nawet czegoś takiego jak seszelski SeyBrew potwierdza, że jesteśmy na rajskiej wyspie ;-)

Jeżeli na plażę na Beau Vallon, to w środę

W ostatnich dniach Kasia miała trochę wątpliwości, czy dobrze zrobiliśmy rezerwując 5 noclegów na Mahe. Słyszeliśmy różne opinie na temat tej wyspy. Niektórym się podoba, ponieważ jest duża i sporo się na niej dzieje, a innym się nie podoba, ponieważ jest za duża i za dużo się na niej dzieje. Poza tym bywają tam czasami problemy z "młodymi gniewnymi".

Nocleg mamy zarezerwowany niedaleko Beau Vallon - jednej z największych plaż na Mahe. W przewodniku miejsce to opisywane jest jako zatłoczone przez turystów z całą masą hoteli, knajp i restauracji. Zobaczymy jak będzie. Najwyżej poszukamy sobie jakiegoś bardziej kameralnego miejsca. Na miejscu okazało się, że owszem na Mahe jest znacznie więcej ludzi i domów niż na Praslin i La Digue, jednak całość nie traci przyjemnego dla oka charakteru. Poza tym zostaliśmy wieczorem mile zaskoczeni zaimprowizowaną kolacją w miejsu, gdzie mamy zarezerwowany nocleg (Choice Villa). Jedzenie było takie jakie miało być - proste i bardzo smaczne.

(13.03) Rano ruszyliśmy zobaczyć Beau Vallon. Trzeba przyznać - kawał plaży. Jednak na tyle dużej, że z pewnością każdy znajdzie tam dla siebie miejsce. Z tą dużą liczbą knajp i hoteli, to też lekka przesada (w jednym miejscu, przy centrum nurkowym znajduje się kilka knajp i to tyle). Na plaży sporo się jednak dzieje. A to łódka z połowu przypłynie, a to facet z kuszą z wody wyjdzie, trzymając w ręce złowionego eagle ray. Jednym słowem - wystarczy przystanąć na chwilę i wczuć się w klimat tego miejsca.

Środa jest też idealnym miejscem na wizytę na Beau Vallon. Co tydzień organizowany jest tutaj targ, gdzie poza pamiątkami i innymi pierdołami można zjeść całkiem dobre jedzenie za bardzo przyzwoitą cenę (polecam szaszłyki z tuńczyka robione na grillu z dodatkiem ryżu z szafranem, a do tego zmrożony sok z mango - mniam ;-). Do tego w kilku miejscach można kupić świeże owoce - starfruit, korsol, guawa, papaja, jackfruit (przedziwny, śmierdzący i strasznie lepki owoc o niebywałym słodkawym smaku), lokalne mango (nie wygląda zachęcająco, ale smak jest rewelacyjny)... Wszystko kusi kolorami i zapachami. Kulinarnie Mahe zaczyna przekraczać nasze najskrytsze oczekiwania.

wtorek, 2 kwietnia 2013

Second hand diving

(11.03) Spodobało mi się to nurkowanie ;-) Z resztą w tych warunkach atmosferycznych tylko sporty wodne mają jakikolwiek sens. Wczoraj namierzyliśmy centum nurkowe PADI. Czysto, ładnie, schludnie. Pani spisała co trzeba, kazała przymierzyć jacket (firmy, której nazwę Kasia widziała po raz pierwszy w życiu) i piankę - prawie nówka sztuka, Francja elegancja ;-)

(12.03) Niestety spóźniłem się trochę na zbiórkę i w ostatniej chwili wskoczyłem do samochodu, na którym był już przygotowany sprzęt. Dopiero na przystani mogłem się przyjrzeć w czym przyjdzie nam nurkować. Generalnie obraz nędzy i rozpaczy. Poobijane butle, aparat, jacket i pianka wrzucone do torby, która wyglądała tak jakby ją wściekle rozszarpał rekin. Sama pianka wygladała tak jakby to było jej czwarte wcielenie ;-) Masakra jakaś. Podczas przygotowywania sprzętu zacząłem mieć wątpliwości, czy ludzie, którzy prowadzą to centrum nurkowe mają pojęcie o co w tym wszystkim chodzi - rurki jakieś takie poskręcane, nie w tych miejscach, w których być powinne... :-/ Po skręceniu wszystko okazało się, że jednak cały akwalung jakoś działał ;-) Pani Prowadząca (Lama) też ten swój sprzęt jakiś zdezelowany miała (m.in. jedna z płetw była zszyta jakimś mocnym sznurkiem). Sama łódka sprawiała wrażenie jakby była odkupiona po kilkunastu latach użytkowania od firmy, która chciała się już jej pozbyć...

Procedury bezpieczeństwa i plan nurkowania zostały omówione jednak sprawnie, po czym zeszliśmy pod wodę.
 


Lama okazała się być nurkiem szperaczem, który pod kamieniami jest w stanie wyszukać różne różności - a to ślimaka morskiego znalazła, a to małą ośmiornicę wyciągnęła. Mantę namierzyła, rekina rafowego znalazła. Homara namierzyła w jakiejś szczelinie. Żółwia dogoniła... Jednym słowem nurkowanie obfitujące w różne podwodne stwory ;-)





W przerwie pomiędzy nurkowaniami musieliśmy odczekać aż poziom azotu w organiźmie spadnie do odpowiedniego poziomu. Okazało się, że komputer, który posiadał jeden z uczestników nurkowania był chyba w lepszym stanie niż ekipy organizatorów, a więc kolejne wejście do wody zrobiliśmy zgodnie z odczytami nowszego sprzętu ;-)

Drugie nurkowanie mieliśmy już w innym miejscu. Channel rock jest wypłyceniem pomiędzy Praslin a La Digue. Na głębokości kilkunastu metrów znajdują się bardzo ciekawe formacje skalne porośnięte koralowcami. Dla odmiany przyszło nam pływać w dosyć mocnym prądzie. Człowiek się namachał płetwami, a i tak prawie stał w miejscu ;-)








Pomimo początkowych obaw nurkowanie było całkiem udane :-)

To już koniec naszego pobytu na La Digue. Czas na kolejną wyspę. Popołudniu płyniemy na Mahe - największą wyspę archipelagu.