czwartek, 30 czerwca 2011

Daleka droga w polskie jaskinie

Pomysł na rozwinięcie wątku jaskiniowego zrodził się w mojej głowie po naszym komercyjnym wypadzie do Waitamo Caves na Nowej Zelandii. Zacząłem się wtedy zastanawiać jakby to było tak na sportowo, a nie komercyjnie…

W moim przypadku od pomysłu do realizacji droga zazwyczaj jest krótka, tak więc tuż po przyjeździe zapisałem się na szkolenie z technik linowych warszawskiego speleoklubu. Po 3 intensywnych weekendach przemieszczania się w górę, w dół, po skosie itd. chęć sprawdzenia się w prawdziwym świecie jaskiń narastała.

Problem jednak w tym, że kurs letni taternictwa jaskiniowego trwa ok. 2 tygodni, a ja z wiadomych względów na taki urlop nie mogłem sobie pozwolić… Aż tu nagle pewnego dnia dzwoni Instruktor S. i mówi, że jakbym chciał (co za pytanie?!?), to mogę dołączyć do wyjazdu organizowanego dla „Tarnowskich Gór” pod koniec czerwca…


Wyjazd zaplanowany, graty spakowane, strategia sprawnego dotarcia z Warszawy do bazy speleo w Kirach opracowana. W środę urywam się z roboty ok. 17. Zamierzam się sprawnie przesiąść w Krakowie w autobus do Zakopca i jeszcze przed północą byłbym na miejscu. Jest to o tyle ważne, że rano o 8 mamy już wychodzić na akcję. Dojeżdżam do Krakowa i… Hmmm… Frej zbankrutował i nie jeździ do Zakopca. Szwagropol owszem jeździ, ale w zmniejszonym zakresie… No trudno – jakoś przeczekam do tej 22 i będę w Zakopcu trochę później… Podjeżdża autobus, jednak chętnych jest ze 3 razy więcej niż miejsc siedzących. No to dupa… Nie dostanę się dzisiaj do stolicy polskich Tatr… Ale spoko – przekibluję do 5 rano i jeszcze zdążę na zbiórkę o 8 rano. Kilka godzin snu i raniutko jestem znowu na dworcu – mają przyjechać 2 autobusy. No to jest jakaś szansa. Autobusy jadą jednak znad morza i do środka udaje się wsiąść zaledwie kilku osobom. Dupa totalna L Nie wyjadę z tego pieprzonego Krakowa. No i na moją pierwszą akcję jaskiniową nie zdążę. Wkurzony na maxa wsiadam ostatecznie do pociągu, który z zawrotną prędkością przejeżdża ostatnie 100 km w ok. 4 godziny… W sumie dotarcie do Zakopca zajęło mi ok. 17 godzin…

Akcja jaskiniowa i tak mnie ominęła, tak więc nie spieszę się zbytnio. Zapobiegawczo kupuję bilety na drogę powrotną i zastanawiam się co zrobić z tak pięknie i wcześnie rozpoczętym dniem. Dojeżdżam na bazę speleo i ok. 11 dzwoni Instruktor S. – „Gdzie jesteś? – słyszę w słuchawce charakterystyczny głos” – „No Qwa dojechałem dopiero…” – „Aaa… Na bazie jesteś?” – „No…” – „No to jak będziesz miał spręża, to może nas jeszcze dogonisz, bo my w połowie drogi jesteśmy i jakoś wolno idzie to podejście”. Momentalnie wstąpiły we mnie nowe siły – szamocę się po bazie wyrzucając część gratów z plecaka i ładując pozostawiony dla mnie sprzęt. Po chwili biegnę już na lekko (ok. 10 kg na plecach) w kierunku Doliny Kościeliskiej. Lecę jak szalony w kierunku Małołączniaka i w ekspresowym tempie 2,5h dołączam do ekipy, dzięki czemu mam możliwość zejścia do pierwszej tatrzańskiej dziury. Zjeżdżamy do Jaskini Litworowej. Ja jestem przedostatni. Staję na dnie, rozglądam się i zastanawiam się gdzie do cholery mam dalej iść?!? Hmm… Chyba po skosie lekko do góry prowadzi korytarz. Podchodzę, wspinam się – prosta zapieraczka – tylko coś mi nie pasuje… W zasadzie to wspinam się na żywca, a podobno w jaskiniach prawie wszystko robi się na linach. Zjeżdża Instruktor S. i krzyczy – „Gdzieś ty tam Qwa polazł?!? Złaź na dół tylko się nie połam!”. No tak – chyba to nie tędy idziemy dalej ;-)


Kolejne zjazdy poszły sprawnie, jednak po dotarciu na dno Flacha uświadomiłem sobie, że to co zjechaliśmy trzeba będzie podejść po linie, a z tym to już tak łatwo nie szło :-/ Jeszcze się zamotałem na jednej przepince i zanim poszedłem dalej trochę się naszarpałem… Jednym słowem – debiut w pełni udany J A najfajniejszym momentem z chodzenia po jaskini było wyjście i promienie słoneczne wpadające przez otwór wejściowy – rewelacja J

Drugiego dnia ruszamy w kierunku Kazalnicy Miętusiej – też kawał drogi do podejścia, a na plecach dużo cięższy wór, bo część sprzętu i lin targam razem z innymi do góry. Dzisiaj na podejściu to już się wlokłem niemiłosiernie. Nie wiem, czy to ze zmęczenia po poprzednim dniu, czy z powodu dodatkowego obciążenia… Pogoda nam się zmienia i raz mamy piękne widoki na Czerwone Wierchy, a raz idziemy w oblepiającej i zimnej chmurze. W końcu docieramy do Jaskini Marmurowej. Już przy otworze słychać lejącą się wodę – szumi jak wodospad… W nocy była totalna zlewa i teraz wszystko spływa do jaskini. Sucho na pewno nie będzie, a mój pożyczony kombinezon impregnat stracił pewnie z  10 lat temu. Pierwszy zjazd, drugi zjazd. Przechodzimy przez Salę Deszczu i mój kombiaczek już jest mokry L Po jakimś czasie robi się trochę ciaśniej – pochyloną szczeliną pomiędzy dwiema skalnymi płytami docieramy do ostatniego zjazdu w tej części dziury – szybka akcja i już jesteśmy na dole. Nie siedzimy tam zbyt długo, bo i zimno, a poza tym chcemy dotrzeć za drugie, głębsze dno jaskini. Rzut okiem na mapę – fajny ciąg studni J


Będą zjazdy, będzie zabawa J Tylko dojście takie jakieś pokręcone na tej mapie. Aaaa… To zaciski są… Hmm… zobaczymy jak będzie… Dochodzimy do wejścia kolejnego korytarza, gdzie trzeba wpełznąć i ruchami robaczkowymi przeciskać się przez mały labirynt.  Pełzniemy sobie przez ten zacisk. Trochę się momentami klinuję i myślę sobie – ale kurewstwo – żeby tylko kolano mi się za bardzo nie wygięło, bo będzie dupa. Jak dla mnie jest to niezły zacisk, ale inni zgodnie przytakują, że w zasadzie to prawdziwy zacisk to coś to nie jest, bo sprzętu z siebie nie trzeba ściągać żeby się przecisnąć. Ahaaa… ;-) Dopełzamy w końcu do kolejnej studni – 60 metrów zjazdu z czego duża część w totalnej próżni – daleko do ścian i do dna i w cholerę ciemno. Moja czołówka ledwo co rozświetla czeluść, a z dołu słyszę – „Co? Strach dupę ściska trochę?”. Czy ja wiem? Bardziej się zastanawiam nad tym, że w tej próżni trzeba będzie podchodzić na linie. To będzie masakra jakaś… Przedzieramy się jeszcze przez jakieś parchy i docieramy do celu. Ciasno, brudno, mokro – jednym słowem – sięgnęliśmy dna! ;-)


Podczas wychodzenia deporęczuję z Basią część lin. W cholerę ciężko przeciska się z worem przez zaciski. Docieramy w końcu do głównej sali. No i niestety trzeba te 60 m podejść z worem do góry. Pierwsze 20 m jakość idzie. Sprawnie nawet. Ale z każdym przesunięciem płaniety czuję jak opadam z sił… Wór ciąży, nogi słabe…

No i przesuwam się w rytmie - dwa ruchy do góry, pięć oddechów. Masakra jakaś, a przepinki jak na złość nie widać i nie widać. No nie dam rady chyba L Wiszę na tej pieprzonej linie i sapię jak miech kowalski. Kondycji to ja w tym momencie nie mam za cholerę L No dobra – 2 ruchy, 5 oddechów, itd… aż w końcu docieram do tej pieprzonej przepinki.


Chwila odpoczynku i jeszcze jedno podejście. Docieram do kolejnych zacisków, przez które muszę przepchnąć klinujący się wór. Rozmawiam z nim „czule”, jak się s-syn klinuje, aż w końcu docieram do większej sali. „No i jak tam? Żyjesz Marcinek?” – słyszę szyderczy komentarz. „Taaa… Żyję. Ale co to za życie…”. Jeszcze dwie studnie do wyjścia i znowu największe wrażenie robi na mnie światło słoneczne wpadające przy wyjściu z dziury – pięknie jest J

 

Trzecią akcję mieliśmy mieć light’ową… Stosunkowo krótki podejście, proste jaskinie. Mówiąc w skrócie – szybki powrót na browarka ;-) Wszystko byłoby fajnie gdyby nie deszcz lejący od rana. Bez większego entuzjazmu ruszamy na szlak. Zlewa totalna, a przed nami podejście po stromym piargu i trawach… Każdy pod nosem żarliwie powtarza litanię rynsztokowej łaciny… Dochodzimy do celu i… przestaje padać. Piękne słoneczko. Super. Tylko czemu dopiero teraz ?!? Przebieramy się sprawnie, podchodzimy pod wlot Kasprowej Wyżniej i.. koniec słoneczka – zaczyna sypać gradem i śniegiem.


Robi się zimno, a my jakoś guzdrzemy się dzisiaj logistycznie i zamiast sprawnie przelecieć przez jaskinię, bijemy chyba niechlubny rekord powolności. Z Kasprową Pośrednią nie idzie nam wcale lepiej. Gdyby Damian nie wziął dzisiaj sprawy w swoje ręce, to pewnie zaliczylibyśmy biwak w tej jaskini. Część osób wyciągnęła nawet folie NRC żeby chronić ciało przed utratą ciepła ;-) Kiblowanie w tej jaskini ma jednak tą zaletę, że można podziwiać formacje naciekowe. Nieduże, ale mi się podobają.


Ostatecznie całą naszą dzisiejszą męczarnię kończymy w Kolibecce – jadło Gazdy i duże piwo wynagradzają trud ;-)

PS – W dupę dostałem nieźle podczas tego wyjazdu, ale poznałem fajnych ludzi i do jaskiń jeszcze wrócę ;-)



1 komentarz:

  1. Oj nie moja rzecz w ogole...ciemnosci, mokro I zimno..nie brzmi jak fun ;) sado macho ;)

    OdpowiedzUsuń