wtorek, 26 kwietnia 2011

Cztery noce w sztokholmskim więzieniu…

No i stało się… Znowu ruszyliśmy w drogę. Tym razem na naszym celowniku pojawiła się Szwecja. Chociaż to za dużo powiedziane. Wyjeżdżając raptem na trzy dni raczej nie można powiedzieć, że zwiedzało się kraj, tak więc raczej co najwyżej możemy powiedzieć, że wyjechaliśmy z myślą o zwiedzeniu Sztokholmu i okolic.

Już na samym początku miłe zaskoczenie – w piątek (22 kwietnia) na Okęciu wsiedliśmy do małego samolociku, w którym mieliśmy więcej miejsca niż w ogromniastych molochach, którymi lataliśmy z przesiadkami na Nową Zelandię i z powrotem. Krótki przelot i w zasadzie zdziwienie, że to już. Tak blisko. Lotnisko Arlanda jest oddalone od centrum Sztokholmu, a najszybszym i najwygodniejszym sposobem dotarcia do miasta jest pociąg. Arlanda Express, kosztujący majątek, zaskoczył nas prędkością. Siedzimy sobie wygodnie w fotelach, pociąg sunie sobie leniwie przez platformy lotniska z przyzwoitą prędkością ok. 70 km/h. Po chwili jednak czujemy jak nas lekko wciska w fotele, a uszy zaczynają się blokować jak przy starcie samolotu. Hmmm… Patrzę na szybkościomierz i z 70 km/h robi się momentalnie 170 km/h. Przy prędkości 205 km/h nastąpiła stabilizacja… Hmm… Kolej Mazowiecka to to nie jest ;-) Poza komfortem podróżowania Sztokholm na „dobry wieczór” zaskoczył nas również cenami. Po przyjeździe pić mi się chciało, a nic tak pragnienia nie gasi jak Coca Cola ;-) Wstąpiłem więc do sklepiku i znalazłem ten upragniony trunek! Za jedyne 20 kr (po naszemu ok. 10 pln)… Hmm… u nas takie coś to kosztuje 2,7 pln…

Naszym wieczornym celem jest Langholmen – jedna z wielu wysp, na których położony jest Sztokholm. Docieramy tam późnym wieczorem i… lądujemy za kratami więzienia Kronohakte, które w latach 1849 – 1975 miało wielu przymusowych bywalców, a dzisiaj przyjmuje pod swój dach dobrowolnie przybywających turystów.


Cele więzienne zostały bowiem przerobione na trzy gwiazdkowy hostel & hotel. Komfort w sumie dosyć wysoki, jednak grube stalowe drzwi i więzienne prycze pobudzają wyobraźnię. Kasi oczywiście, bo ja mam niezły ubaw ;-)


Z samego rana ruszamy na zwiedzanie miasta. Idąc wybrzeżem Soder Malapstrand docieramy na Gamla Stan – najstarszą część Sztokholmu, położoną na wyspie.

niedziela, 10 kwietnia 2011

W poszukiwaniu wiosny

Pożegnaliśmy się już z jesienną Nową Zelandią, no i czas najwyższy na kolejną porę roku w tym pierwszym kwartale 2011 roku – czyli… Wiosnę J  Po naszym przyjeździe niestety marzliśmy okropnie przez kilka dni i z niecierpliwością oczekiwaliśmy wiosennego powiewu powietrza chociaż, bowiem wiosny jeszcze za bardzo nie widać niestety. Można byłoby oczywiście nawet na weekend gdzieś wyskoczyć - na przykład do Belgii  (z zaufanych źródeł wiemy, że tam już od jakiegoś czasu drzewa się zielenią, a na trawnikach są już kwiaty), ale istnieje ryzyko, że wystawilibyśmy się na krytykę w stylu „cudze chwalicie, swojego nie znacie”…

Tak więc po kilku dniach niepewności, nadziei i ciągłego sprawdzania prognozy pogody - 1 kwietnia zespół Agroclimbing przy wsparciu reprezentantki Team Bro Climbing ruszył krajową 7ką w kierunku południowym.
Była to dla nas prawie wyprawa w nieznane (zazwyczaj jeździmy trasą katowicką;-). Trzeba zaznaczyć, że przejazd 7ką to było takie zetknięcie z polską wielowymiarową kulturą drogową ;-) Początek niezwykle obiecujący. Europa normalnie. Smukła nawierzchnia drogowa. Aż do Radomia… Potem był jeszcze jeden przebłysk – obwodnica Kielc – dzięki jedynej w swoim rodzaju techniki oznaczeń drogowych o mały włos byśmy na nią nie wjechali... Za Kielcami inny świat. Urokliwe koleiny i brak pobocza… Jazda samochodem w Polsce to przygoda w końcu ;-) Pomimo przeciwności losu udało się jednak dojechać jeszcze tego samego dnia do Rzędkowic.

Mekka polskiego wyślizganego wapienia przywitała nas w sobotę przyjemną pogodą. Wiosny jednak widać nie było, ale niepokojący powiew powietrza było czuć już od rana ;-) Oszpejeni żelastwem wszelakim rzuciliśmy wyzwanie rzędkowickim klasykom. Drogi szły jedna za drugą, lina aż furczała na przelotach (ach ta ułańska fantazja). Była też próba przekroczenia własnych granic – zakończona boleśnie po locie ze zbójnickim przytupem z wysokości kilku metrów (porządnie zbita pięta, ale w jednym kawałku, co potwierdziło poniedziałkowe RTG).


Niedziela dostarczyła nam kolejnych wrażeń i nowych doświadczeń. Niespokojny duch „eksploratorów” zagnał nas na Podzamcze niedaleko Ogrodzieńca. Nie tylko nas z resztą ;-) Tu mieliśmy kilka obserwacji – wspinacze na Podzamczu są częścią otaczającego krajobrazu, a wspinająca się płeć piękna jest równie ciekawym obiektem fotograficznym, co zamek stojący dumnie na skałach ;-) Druga obserwacja sprowadzała się w zasadzie do odkrycia, że we wspinaniu pięta nie jest potrzebna ;-) Po sobotnich zbójnickich przytupach łatwiej przychodziło mi przemieszczanie się w pionie niż w poziomie ;-) Trzecia obserwacja – to otaczająca przyroda, która nieśmiało zaczynała o sobie dawać znać. Eksplozja zieleni już się gdzieś tam czai, ale na razie jeszcze tak nieśmiało buzuje w drzewach.