Już na samym początku miłe zaskoczenie – w piątek (22 kwietnia) na Okęciu wsiedliśmy do małego samolociku, w którym mieliśmy więcej miejsca niż w ogromniastych molochach, którymi lataliśmy z przesiadkami na Nową Zelandię i z powrotem. Krótki przelot i w zasadzie zdziwienie, że to już. Tak blisko. Lotnisko Arlanda jest oddalone od centrum Sztokholmu, a najszybszym i najwygodniejszym sposobem dotarcia do miasta jest pociąg. Arlanda Express, kosztujący majątek, zaskoczył nas prędkością. Siedzimy sobie wygodnie w fotelach, pociąg sunie sobie leniwie przez platformy lotniska z przyzwoitą prędkością ok. 70 km/h . Po chwili jednak czujemy jak nas lekko wciska w fotele, a uszy zaczynają się blokować jak przy starcie samolotu. Hmmm… Patrzę na szybkościomierz i z 70 km/h robi się momentalnie 170 km/h . Przy prędkości 205 km/h nastąpiła stabilizacja… Hmm… Kolej Mazowiecka to to nie jest ;-) Poza komfortem podróżowania Sztokholm na „dobry wieczór” zaskoczył nas również cenami. Po przyjeździe pić mi się chciało, a nic tak pragnienia nie gasi jak Coca Cola ;-) Wstąpiłem więc do sklepiku i znalazłem ten upragniony trunek! Za jedyne 20 kr (po naszemu ok. 10 pln)… Hmm… u nas takie coś to kosztuje 2,7 pln…
Naszym wieczornym celem jest Langholmen – jedna z wielu wysp, na których położony jest Sztokholm. Docieramy tam późnym wieczorem i… lądujemy za kratami więzienia Kronohakte, które w latach 1849 – 1975 miało wielu przymusowych bywalców, a dzisiaj przyjmuje pod swój dach dobrowolnie przybywających turystów.
Cele więzienne zostały bowiem przerobione na trzy gwiazdkowy hostel & hotel. Komfort w sumie dosyć wysoki, jednak grube stalowe drzwi i więzienne prycze pobudzają wyobraźnię. Kasi oczywiście, bo ja mam niezły ubaw ;-)
Z samego rana ruszamy na zwiedzanie miasta. Idąc wybrzeżem Soder Malapstrand docieramy na Gamla Stan – najstarszą część Sztokholmu, położoną na wyspie.