czwartek, 2 lutego 2012

Hasta luego America Del Sur y gracias por todo!

(28.01) Wstajemy wcześnie rano i idziemy jeszcze na plażę. Przed wylotem z Arica chcemy się jeszcze pożegnać z Pacyfikiem ;-) Docieramy na Playa el Laucho. Na plaży jeszcze nie ma zbyt dużo ludzi i chyba wyglądamy trochę dziwnie rozkładając na piasku ręczniki o tak wczesnej porze. Niebo jest jeszcze zachmurzone i jest bardzo przyjemnie. Mi wystarcza zanurzenie nóg w lodowatej wodzie, ale Kasia twardo idzie się zanurzyć ;-) Nacieszyliśmy jeszcze wzrok rozbijającymi się o brzeg falami i niestety musimy się już rozstać z oceanem. Jedno jest pewne – nad Pacyfik jeszcze kiedyś wrócimy, ale gdzie i kiedy, to się jeszcze okaże ;-)
Wydawało się, że powrót do Santiago będzie przebiegał spokojnie i bez większych emocji. Dojechaliśmy na lotnisko w Arica i wsiedliśmy do samolotu, który po chwili odleciał w południowym kierunku. Po porannych chmurach nie pozostał nawet ślad, dzięki czemu mieliśmy piękny widok z góry na Atacamę, która zaczyna się praktycznie od linii brzegowej oceanu. Ciekawe jest to, że Atacama jest bardzo mocno wypiętrzona. W krótkiej odległości od brzegu zaczynają się góry, a cała pustynia przypomina w tym miejscu pofałdowany, górzysty teren.
W drodze do Santiago mieliśmy międzylądowanie w Iquique, gdzie część pasażerów wysiadła. Na ich miejsce pojawili się nowi pasażerowie podróży. Naszą uwagę przykuły dwie osoby. Jedną z nich był chłopak (aż żałuję, że mu nie zrobiłem zdjęcia), który na głowie miał ni to kapelusz, ni to czapkę. W jednym uchu miał kolczyk w formie kulki, a z drugiego ucha zwisało piórko. Ozdobą twarzy były dodatkowo sumiaste wąsy koloru blond. Jako uzupełnienie podkoszulki (bez rękawków) miał coś w formie tuniki i spodni. Całość sprawiała dosyć oryginalne wrażenie ;-) Drugą osobą był facet w średnim wieku, który dosyć chwiejnym krokiem usiadł tuż za nami (Facet z Piórkiem w uchu usiadł tuż za Chwiejnym Miśkiem).
Po chwili od startu słyszymy za plecami jakąś ożywioną dyskusję pomiędzy Biznesmenem a Chwiejnym Miśkiem (siedzącym obok). Panowie chyba się nie mogli dogadać, bo z pomocą przyszedł im Facet z Piórkiem sygnalizujący, że komunikuje się w trzech językach – po hiszpańsku, francusku i angielsku. Biznesmenowi nie podobało się, że Chwiejny Misiek jest dosyć ekspansywny na swoim siedzeniu i próbowali z Facetem z Piórkiem porozmawiać z Chwiejnym Miśkiem, który z minuty na minutę zaczął się robić coraz bardziej aktywny. Panowie zaczęli pokrzykiwać na siebie i w pewnym momencie gestykulacja rąk całej trójki zaczęła być dosyć intensywna. Chwiejny Misiek zareagował na to okrzykiem: „Karate conmigo?! KARATE ze mną?!?”. Cała sytuacja byłaby nawet zabawna, gdybyśmy nie znajdowali się w powietrzu. Do akcji wkroczyła więc Azafata. Pani stewardesa stanowczym tonem poprosiła o spokój, jednak sytuacja rozwijała się dalej. Do akcji wkroczyli więc również stewardzi, a do kokpitu przyszedł jeden z pilotów. Całą trójkę rozsadzili po samolocie i obyło się bez bijatyki – a już miałem przygotowany aparat żeby zrobić zdjęcie do lokalnej gazety ;-) Nie ma lekko w tej Ameryce Południowej – każdy dzień to przygoda ;-)
W Santiago wylądowaliśmy wieczorem, a pomimo tego było bardzo ciepło – 28 stopni. Rano (29.01) temperatura wzrosła jeszcze bardziej i o 12 w południe było już 34 stopni w cieniu (!) i ponad 40 w słońcu. Siedząc na Plaza del Armas każde z nas zanurzyło się w swoje myśli. Ja zacząłem robić małe podsumowanie wyjazdu, a Kasia słusznie zauważyła, że wyjazd się jeszcze nie skończył. W końcu przed nami jeszcze zaplanowany pożegnalny obiad w Donde Augusto! Knajpa bardzo nam przypadła do gustu i obiecaliśmy sobie, że przed wylotem pójdziemy jeszcze na rybę z salsa de mariscos, papas fritas i schłodzoną butelką Chardonnay. Po takim posiłku poprawił mi się humor (powrót do Polski ogarniętej falą mrozów nie napawał mnie od rana radością) ;-)
Na pożegnanie z Ameryką Południową „otrzymaliśmy” jeszcze w prezencie od AirFrance przelot w okolicach Aconcagua. Czyżby to była jakaś prowokacja losu, żebym wrócił w te okolice? ;-)
Przejrzystość powietrza mieliśmy w trakcie lotu bardzo dobrą, tak więc widoki z lotu ptaka towarzyszyły nam praktycznie aż do zmierzchu.





Po wylądowaniu w Paryżu (30.01) już mieliśmy wrażenie, że jest zimno, a było zaledwie -1 stopni. Po kolejnych 2 godzinach lotu z lekkim przerażeniem patrzyliśmy na zmrożone pola i zamarznięte jeziora  w Polsce… Wylatując pod koniec listopada mieliśmy cichą nadzieję, że uda nam się uciec zimie, ale ta ewidentnie i złośliwie na nas poczekała ;-) Żarty, żartami – ale różnica temperatur w ciągu doby, wynosząca ok. 50 stopni nie jest przyjemna… Dodatkowym kopniakiem w potylicę był całkiem ładny zachód słońca w Warszawie, który podziwialiśmy z okien taksówki jadąc ok. godziny 16!!! Masakra jakaś, zważywszy na to, że wczoraj ok. 21.30 było jeszcze jasno… Oj, będzie nam chyba brakować słońca, ale może jakoś dociągniemy do wiosny ;-)

Nasza wyprawa do Ameryki Południowej się zakończyła. Trochę szkoda, ponieważ aż by się chciało jechać dalej – na północ – w kierunku Peru, Ekwadoru…  ;-) Cieszymy się, że nasz początkowy plan został w dużej mierze zrealizowany. Zobaczyliśmy i przeżyliśmy dużo. Poznaliśmy wielu ciekawych i inspirujących ludzi. Najważniejsze jest jednak to, że wróciliśmy naładowani pozytywną energią i z poczuciem, że warto mieć tą determinację w realizacji marzeń J
* Sonrie siempre - zawsze się uśmiechaj