piątek, 28 października 2011

Biertje en chocoladjes! Alstublieft

Letni sezon wspinaczkowy się skończył… Niestety… (To jest moja opinia. Kasia ma inne zdanie w tym temacie). Agroclimbing zmienia zatem na jakiś czas tematykę. Z Agro-Climbing na Agro-Travelling ;-)

Przygotowania do dużej wyprawy trwają. Nasze mieszkanie zaczyna przypominać pobojowisko. Przewodniki, mapy, materiały do hiszpańskiego… Szukamy możliwości kontaktu z osobami, które podróżowały po Ameryce Południowej i mogą się z nami podzielić praktycznymi doświadczeniami… Do wielu takich osób docieramy poprzez blogi, co mnie jeszcze bardziej utwierdza w sensie pisania o podróżach :-) Pozdrawiamy zatem blogowiczów ;-)

Przygotowania do dużych wyjazdów przygotowaniami, ale nie można przecież zapominać również o tych małych wyjazdach. Nawet jeżeli są to wyjazdy tylko weekendowe. Każdy z nas ma chyba swoje takie miejsca, do których wraca choćby na chwilę. Dla mnie jednym z takich miejsc jest Brugge. Średniowieczna perełka we flamandzkiej części Belgii, do której z Warszawy można dostać się szybciej niż do Gdańska (przy obecnym stanie naszej nieszczęsnej infrastruktury drogowej i kolejowej). Oto dowód: wsiadacie w samolot Wizzair na Okęciu odlatujący w piątek o 18.50. Po wyjściu z lotniska o 20.32 (zamiast marnować czas na wylewne powitania z najbliższymi) przemieszczacie się biegiem na autobus odjeżdżający do Brukseli o 20.35. Przesiadka na pociąg, potem jeszcze jeden pociąg i ok. 23 jesteście na miejscu. Łączny czas przejazdu: ok. 4h. Z Warszawy prędzej to chyba tylko na Jurę można dojechać, ale nie zawsze ;-)

A Brugia jak to Brugia… Piękna jest i tyle. Nie jestem miłośnikiem architektury. Preferuję naturę we wszelkiej postaci. Jednak dla Brugii robię wyjątek. Wiekowe kamieniczki i brukowane uliczki tworzą niepowtarzalną atmosferę. Dzięki Monice odkryłem to miejsce i wystarczy, że kilka godzin pokręcę się po starówce, wypiję kufelek zimnego Leffe (tytułowe biertje), zjem (nie)jedną pralinkę (tytułowe chocoladjes) i już mam błogość na twarzy ;-) Szczególnie w takim towarzystwie ;-)



Podczas tego wyjazdu nie mamy w zasadzie żadnych precyzyjnych planów – kręcimy się leniwie po okolicy i tyle. W sobotę rano docieramy na targ na ryneczku.


Najciekawiej jest na targu z kwiatami, owocami, warzywami, kurami i królikami ;-))) Wzrok przyciągają kolory, a zakupy owoców z całego świata drenują stopniowo portfel z euro ;-)
Niektóre rośliny rozgrzewają swoją nazwą wyobraźnię. Kangurze Łapki jednoznacznie kojarzą się z Australią, która jest wysoko na naszej top liście celów podróżniczych ;-) 


Z targu wracamy z jesiennymi wrzosami, które lądują u Moniki na parapecie. Okno momentalnie staje się na tyle atrakcyjnym punktem na ulicy, że co chwilę zatrzymują się przed nim turyści robiący zdjęcia, komentując jednocześnie, że ci Belgowie to tak dbają o to żeby było ładnie na ulicy… Ciekawe, czy inne ładnie przyozdobione okna są również zasługą obcokrajowców ;-) 


Wyjazd do Brugii, to oczywiście spacer w kierunku mollen, czyli wiatraków. Z wiatrakami bardziej kojarzy się Holandia (cóż to była w zeszłym roku za radość jak dotarliśmy do Zaanse Schans J ), ale w Belgii można też znaleźć perełki. W Brugii, nad kanałem stoi dumnie kilka odmian – są „Koźlaki”, jest obrotowy „Wipmolen”… A kilka kilometrów dalej, w Damme, można znaleźć nawet klasycznego „Bergmolen” (!).

Fajna ta Belgia… Szczególnie, że w takim miejscu można byłoby rozważyć mieszkanie na wypasionej starej barce.


Taką barką można nawet bez większego problemu dopłynąć nawet do samej Holandii kanałem, który jest bardziej prosty niż niejedna polska droga…


Ech… Fajna ta Brugia… Tylko zwyczaje mają tutaj jakieś dziwne… Na dzień dobry mówią „Goeie morgen”, co we flamandzkim dialekcie Brugge brzmi tak – cytuję: „Chuje morhen” (bez komentarza). Na dodatek część małych mieszkańców Brugii żegna się w jeszcze bardziej specyficzny sposób ;-)

Verdomme ;-)